Całkowite skupienie. Zanurzenie w chwili i wykonywanej czynności. Gotujemy zupę z liści.
Trochę zimno na dworze, ale co tam. Umarły liść, igły, kamienie, zasuszone maliny zerwane z krzaka. Gotowałyśmy te zupy już kilka dni temu a ja dokładnie pamiętam, co wybrałyśmy. Jaka była atmosfera. Pamiętam radość i ekscytację Danusi. Własną przyjemność: aż łaskotała mnie w środku.
Dużo myślę ostatnio nad procesem nauki i nad tym na jakich jakościach mi zależy. Nie pasują do świata i do systemu edukacji. Nie są popularne.
Przyglądam się im.
Brak kar i nagród. W czasie rozmów wiele osób pyta: ale jak to jest tak bez kar... I bez nagród... Sama często się nad tym zastanawiam. Przechodzę chwile złości, zwątpienia.
Wtedy myślę sobie, że tradycyjny model wychowawczy nie
gwarantuje sukcesu. I nasz też nie. Bo nie o sukces w nim chodzi. A o
relację.
Czas. Chcę mieć czas. Chcę czuć i zapamiętywać te chwile. Nie zgadzam się, żeby przelatywały mi przez palce kolejne dni z życia moich dzieci. Z mojego życia. Innego nie będzie, więc jeśli jestem z nimi, to zanurzam się w gotowaniu iglastej zupy.
Lenistwo. To chyba nie jest dobre słowo, ale je lubię. Pozwalanie, by czas zwalniał. Żeby były dni, kiedy chodzimy w pidżamie do południa. Bezwzględnie, tracąc czas, najczęściej go zyskuję.
Krok w tył. Nie poganiam dzieci w bezsensownym kierunku.
Przyglądam się kim są i wspieram w ich drodze. Kto co lubi? Kto czego potrzebuje teraz bardziej? Nie zawsze wybiorę dobrze, mam zgodę na to, że zawsze czegoś będzie brak. To nasza odpowiedzialność - dorosłych. Nasz wybór. Czasem wybieram, żeby być, czasem żeby mieć, czasem pędzić, czasem stracić trochę czasu grzebiąc patykiem w kałuży. Moje wybory wpływają na dzieci. Tak już jest. Czasem mam wrażenie, że świat chce od nas, żebyśmy byli wszystkim na raz - długonogą blondynką odnoszącą sukcesy zawodowe z trójką dzieci na rękach i wakacjami na Teneryfie. Zdecydowaną i pewną, ale łagodną i ciepłą. Bez potrzeby odpoczynku i pomocy. Niespodzianka: czasem trzeba wybrać i kolor włosów, i styl życia. Nie będę i lekarzem i szewcem i terapeutą - po to żyjemy wśród ludzi, żeby się uzupełniać.
Odwaga. No bo wszyscy robią tak. A my inaczej. I to kosztuje. Np. nie posyłamy dzieci na dodatkowy angielski dwa razy w tygodniu. I nie chodzi o to, że ten angielski jest zły, ale skoro one spróbowały i go nie chcą, to się nie upieramy. Odwagi wymaga cenienie wyżej ich czasu spędzonego z innymi dziećmi, na zabawie, na nic nie robieniu. Przyglądam się swoim lękom. Nie uciekam i nie mówię, że ich nie mam. Świat pędzi - może wie dokąd, a ja zostaję w tyle? Czasem się mylę. Czasem nie mam dość siły. Odpuszczam za szybko. A jednak. Nie chcę, żeby kiedyś znali 5 języków, poza własnym. Wewnętrznym, osobistym.
Brak oceniania. Brak oceniania też siebie...
Czuję to całą sobą - próbuję czegoś nowego. Próbuję i nie zawsze się udaje. To droga, decyzja, proces. Nie plan do realizacji z gwarancją wyniku.
Prowadząc seminaria, mówiąc o familylabowym modelu wychowania, a raczej właśnie towarzyszeniu dzieciom - jest przecież nawet tytuł książki Juula "Zamiast wychowania" - mam świadomość, ze to trudna droga.
Droga, na której szybko się rozbija, jeśli się przyśnie.
Bo ta droga wymaga pełnego zaangażowania.
Pytacie jak jest, bez nagród i kar. Co jest zamiast. Dla mnie zamiast jest właśnie zaangażowanie. We własne życie, w relacje, w to co robię.
Jakość tego zaangażowania.
Przykład prosto z brzegu.
Siedzimy wszyscy, całą rodziną przy ekranach - tablety, telefony, komputer. Przyjemny szum.
Jeśli chcemy to przerwać mamy dwie dostępne drogi. Pierwsza to rozkazy, nakazy, odwoływanie się do umowy. Czasem tak robimy.
Jest też druga, którą lubię bardziej.
Zaglądam w siebie.
Sprawdzam jak się mam. Jeśli czuję całą sobą, że nie mam nic do dania, że chcę jeszcze stracić trochę czasu na fb... tracę. I im pozwalam.
Kiedy zaś na prawdę chcę, żeby odłożyli ekrany - szukam w sobie odpowiedzi na pytanie: na co teraz mam siłę i chęć?
I ruszam.
Ostatnio było tak, że rozłożyłam klocki na podłodze i zaczęłam budować. Ponieważ w moim działaniu była frajda i zaangażowanie po kilku minutach dołączyli. Nie musiałam nic mówić, nawoływać.
Ważne, żeby w działaniu było zaangażowanie, nasza obecność.
dzieci (i nie tylko dzieci!) prawie zawsze wolą robić coś fajnego z kimś bliskim, niż patrzeć w ekran!
Uczę się nie wymagać od dzieci czegoś, czego sama nie potrafię.
Uczę się być bardziej. bardziej w kontakcie ze sobą i innymi. Nie naginać siebie. Nie przekraczać innych. Angażować się.
Cytat na zdjęciu pochodzi z książki "Jaka piękna iluzja", Justyny Dąbrowskiej i Magdaleny Tulli. Polecam ją bardzo:)
Dziś trochę inaczej i trochę o marzeniach.
Od kilku tygodni tworzę w głowie moją mapę marzeń i nieodmiennie jest na niej więcej przestrzeni. Nie tylko tej fizycznej, ale i emocjonalnej. Każdej.
Potrzebuje nabrać w płuca powietrza i czuć, że nikt nie decyduje za mnie czy robię to dobrze czy źle.
I nasze dzieci.
Patrzę w około i widzę jak coraz mniej tej przestrzeni mamy, szczególnie w miastach. Jestem szczęściarą, mamy ogród. (Mniejszy niż na zdjęciach, niestety.)
Możemy wyjść przed dom i pochodzić po trawie.
Cóż, że ze względu na smog, nie powinniśmy...
Patrzę na dzieci, jak nie chcą iść do szkoły. I nie umiem się z nimi nie zgodzić: siedzenie przez wiele godzin w ławce, strach, zawstydzenie, nienaturalny rytm, przymus.
Dziwny świat stworzyliśmy.
Odwracamy naturalne rytmy, zaprzęgamy swoje ciała do pracy ponad miarę w niezdrowym środowisku. Uczymy nasze dzieci by robiły podobnie.
Przyglądam się sobie. Porządkuję to, co wiem. Czekam na sygnał.
Bo to jedyne życie jakie mam.
Na jaką zmianę się odważę?
Czy warto być radykalną?
Czego się boję?
Czy zawszę muszę pod prąd?
Szukam miejsca dla mnie, w równowadze.
W zgodzie ze sobą, z przyrodą.
W zgodzie z prostymi prawdami.
Moje najważniejsze na dziś myśli....
Ciało potrzebuje ruchu.
Relacje są ważne jak powietrze.
Potrzebujemy zarówno wolności jak i przynależności.
Nie mam zgody na przemoc.
Dzieci uczą się przez naśladownictwo.
Lepiej wspierać i dodawać otuchy niż karać i zawstydzać.
Bo dziecko to nie potencjalny zły, którego trzeba popędzać bacikiem i zachęcać do dobrego marchewką. To człowiek, który rozumiany i wspierany, daje z siebie co najlepsze.
Siedzenie x godzin w ławce niszczy zdrowie. Po skończeniu szkoły, dzieci nadają się na fizjoterapię - wszyscy to wiedzą, ale nic się nie zmienia. Itd, itd.
Wybieram jak potrafię najlepiej w tym środowisku w którym żyję.
I codziennie się zastanawiam: czy to wystarczy?
Polecam Wam ważne wystąpienie, dotyczące seksualności.
To o czym mówi Sue Jaye Johnson oddaje to, co czuję na ten temat i co staram się przekazać innym rodzicom na warsztatach.
Seksualność nie jest czymś osobnym, tematem, który możemy wykroić z naszego życia i omawiać lub omijać. Jest jego integralną częścią i przejawia się w naszej codzienności.
Wiele zależy nie tylko od naszych rozmów z dziećmi, ale i od tego na ile sami zmysłowo odbieramy świat, na ile im na to pozwalamy. Z jaką uważnością wsłuchujemy się w swoje potrzeby i potrzeby własnego ciała.
Ważne są właśnie takie drobiazgi jak radość z masażu małych plecków i pytanie: czy to jest przyjemne?
Ważne jest szanowanie odmowy dotyku czy całusa.
Wcale nie chodzi o tę słynną "poważną rozmowę", która spina, męczy i nie nie jest potrzebna, jeśli na co dzień rozmawiamy o wszystkim po trochu, a dzieci wiedzą,że ze wszystkim mogą donas przyjść.
Życie rodzinne, bliskość tzw "wychowanie" dzieci, to nie to co sobie wymyślamy, co uważamy, że powinniśmy powiedzieć, nie nasze przemowy. To nasza codzienność i jej melodia.
Wsłuchajcie się w melodię Waszej rodziny. Czy jest w niej miejsce na śmiech, oddech, ciało?
Polecam Ted Sue Jaye Johnson.
Poradnia K wydała książkę "Dachołazy" autorstwa Katherine Rundell.
Można czytać tę książkę jak szaloną przygodę o pogoni po
dachach Paryża. Pogoni za Marzeniem. "Nie przekreślaj możliwego"
powtarzają jej bohaterowie i zaklinają rzeczywistość. Świat nie ma
wyjścia, musi dać się im zaczarować, dokładnie tak jak i ja się dałam.
Jednym z patronów tej książki jest Family Lab.
Nie przypadkiem.
Jeśli
chcecie dowiedzieć się jak może wyglądać w praktyce to o czym pisze w
swoich książkach o rodzicielstwie i relacjach Jesper Juul, to właśnie
nadarza się okazja.
A wszystko przez to, że pewien naukowiec wyłowił z oceanu roczną dziewczynkę i postanowił ją pokochać.
" -
Widzi pani? Wygląda na bardzo inteligentne dziecko. - Zobaczył, że
Sophie ma długie, zwinne palce. - I ma włosy koloru błyskawicy. Jak
można się jej oprzeć?
-
Będę musiała tu przychodzić i sprawdzać jak ona się miewa, a nie
narzekam na nadmiar czasu. Mężczyzna nie może opiekować się dzieckiem
sam.
-
Oczywiście, proszę przychodzić - odparł Charles, a potem dodał, jakby
nie potrafił się powstrzymać: jeśli pani koniecznie musi. Postaram się
być wdzięczny. Ale to ja ponoszę odpowiedzialność za to dziecko, rozumie
pani?
- Przecież to jest dziecko, a pan jest mężczyzną!
- Podziwiam pani spostrzegawczość - odrzekł Charles. - Przynosi pani chlubę swojemu optykowi.
- Ale co zamierza pan z nią robić?
Charles miał zdezorientowaną minę.
- Zamierzam ją kochać. To powinno wystarczyć, jeśli wierzyć poetom, których czytałem.
(...)
- Jestem pewien - powiedział - że tajemnice opieki nad dziećmi, chociaż mroczne i zawikłane, nie są nieprzeniknione."
Kiedy myślę o rodzicach i dzieciach na pierwszym planie widzę miłość. Tak wiem, są też nieposprzątane zabawki, choroby, lęk, zmęczenie...
A jednak upieram się, że to miłość jest najważniejsza.
To dla niej najpierw chcemy "mieć" dzieci i to z niej najczęściej się rodzą. To ona jest tym, co chcemy im dawać.
"Kocham cię", powtarzamy często niemowlakowi, przedszkolakowi i coraz starszemu człowiekowi.
Zdarza się jednak, że choć bardzo kochamy nasze dzieci, one tego nie czują. Nie postrzegają naszych słów i działań jako płynących z miłości. Komunikacja szwankuje. Cierpimy wtedy, czujemy się winni, a nasze poczucie własnej wartości jest podkopane. Wpadamy w blednę koło: zachowujemy się coraz gorzej i czujemy się coraz gorzej.
Jesper Juul zaleca w takiej sytuacji sprawdzenie jak w naszej rodzinie mają się cztery filary familylabowego podejścia.
Autentyczność.
Równa godność.
Integralność.
Odpowiedzialność osobista.
"Dachołazy" są całe przepełnione tymi wartościami. W skrócie można by je podsumować: "błyszczące oczy".
"Wybierali się na koncert i byli już prawie gotowi do wyjścia z domu, kiedy do środka wtargnęła panna Eliot.
- Ona nie może wyjść z domu w tym stanie! Jest cała upaćkana! Nie garb się Sophie.
Charles z zainteresowaniem spojrzał na czubek głowy Sophie.
- Doprawdy?
- Panie Maxim! - warknęła panna Eliot. - Dziewczyna ma całą bluzkę w dżemie!
- To prawda. -Spojrzał na pannę Eliot z uprzejmym zdziwieniem. - Jakie to ma znaczenie?
Jednak
kiedy zobaczył, że panna Eliot sięga po notes, wziął do ręki ścierkę
i wytarł nią Sophie tak delikatnie, jakby była obrazem.
Panna Eliot prychnęła.
- Jeszcze na rękawie.
- Resztę spłucze deszcz. Dzisiaj są jej urodziny.
- Higiena obowiązuje nawet w urodziny! Nie zabiera jej pan do zoo.
-
Rozumiem. Wolałaby pani, żebym zabrał ją do zoo. - Przechylił głowę na
bok. Przypominał Sophie wyjątkowo dobrze wychowaną panterę. - Może nie
jest jeszcze za późno, żeby oddać bilety.
- Nie to miałam na myśli. Ona narobi panu wstydu. Ja bym się wstydziła z nią pokazywać.
Charles spojrzał na pannę Eliot, która spuściła wzrok jako pierwsza.
-
Ma błyszczące buty i błyszczące oczy - powiedział. - Tak jest
dostatecznie elegancko. - Wręczył Sophie bilety. - Wszystkiego
najlepszego, moje dziecko."
Dawno nie spotkałam w literaturze tak zachwycającej pary: ekscentryczny naukowiec i dziewczynka, której błyszczą oczy. Może to nie przypadek, że Sophie, jak Pipi Pończoszanka nie chodzi do szkoły? Że jej autonomia jest szanowana i nikt nie mówi do niej "jak do dziecka"? Na tym zresztą nie koniec podobieństw między Sophie a bohaterką Astrid Lindgren: obie są pewne siebie, maja niezwykły kolor włosów, obie za nic mają konwenanse i schludny strój, obie tęsknią do mamy, której im brakuje. Tylko, że Sophie nie wierzy w śmierć swojej i ma przy sobie dorosłego, który ją wspiera.
Wspierający dorosły - to znacząca różnica.
Charles stoi za Sophie murem i mówi do innego dorosłego:
"Nie docenia pan dzieci. Nie docenia pan dziewczynek."
Kto z nas nie chciałby usłyszeć takich słów?
Styl wychowania, jak stosuje Charles, można spokojnie nazwać tak, jak Jesper Juul nazwał jedną ze swoich książek: "zamiast wychowania". Sprawdza się wspaniale, bo przecież wiemy nie od dziś, że dzieci nie słuchają naszego
gadania, gderania, przemów i monologów. Patrzą jak żyjemy i kim
jesteśmy, i to naśladują.
"W jednym z pokojów Krajowego Urzędu Opiekuńczego w
Westminsterze była szafka, a w szafce czerwona teczka z napisem
"Opiekunowie: ocena charakteru". wewnątrz czerwonej teczki znajdowała
się mniejsza, niebieska teczka z napisem "Maxim, Charles". Po jej
otworzeniu można było przeczytać następujące słowa:? C.P.Maxim jest
oczytany, jak można się spodziewać po naukowcu, a ponadto hojny,
niezdarny i przedsiębiorczy. Jest ponadprzeciętnie wysoki, ale z
zaświadczeń lekarskich wynika, że poza tym jego zdrowiu nic nie
dolega. Żywi uparte przekonanie, że potrafi się zajmować swoja
podopieczną."
Być może takie rzeczy
są zaraźliwe, ponieważ Sophie wyrosła na osobę wysoką, hojną, oczytaną i
niezdarną. Jako siedmiolatka miała długie i cienkie jak parasolki nogi
i dorobiła się całej listy upartych przekonań."
Nie zdradzę Wam więcej, żeby nie popsuć Wam frajdy z poznawania kolejnych, niebanalnych bohaterów tej książki.
U nas z zaangażowaniem i przyjemnością słuchała jej czterolatka, dziewięciolatka i dwunastolatek.
A ja czytałam im z równie wielką przyjemnością.
To nie jest blog o seksualności i zdrowiu kobiety.
Zastanawiam się, więc, czemu od tygodni mam w głowie ten post? Post o czerwieni, o krwi... O miesiączce.
Może to świadomość, że już za chwilę moja córka będzie wchodziła do tej krainy. Może to tęsknota za światem, w którym jest miejsce na cykle i rytmy, na głęboki kontakt ze swoim ciałem.
Może to potrzeba zatrzymania się i uszanowania spowolnienia, które świat każe mi omijać, a ja uparcie tam wracam.
Jest czas biegu, czas zdobywania, sukcesów i działania. Czas realizacji celów. Budowania, tworzenia, czas energetyczny i wyraźny.
I jest ten drugi. Czas zatrzymania. Czas rozlazły, niepewny, czas rozglądania się, wątpliwości, patrzenia w siebie. Czas zwijania się w kłębek.
Czas nie-działania.
Ten pierwszy jest bardziej szanowany i zdecydowanie bardziej popularny w świecie.
Ten drugi nie ma dobrej marki. Nie jest mile widziany, raczej niewygodny, i kiedy nadchodzi, chcemy się schować. Uciec. Nawet przed sobą.
A jednak powraca. Im bardziej odsuwany, tym większą falą wzbiera.
Im bardziej się go wstydzimy, tym więcej pudru potrzeba, by go ukryć.
Wiercimy się i kręcimy głową... Fukamy i liczymy, że tym razem się uda "to" jakoś ominąć.
Rozlazłość. Senność. Nicmisięniechciejstwo...
Brak pewności, przestrach, irytacja.
Siedzenie w jamie, jaskini, pod kocem.
Dzień i noc.
Inne energie, inne jakości.
Obie niezbędne, obie tworzą cykl naszego życia.
Wiele razy już zataczałam to koło.
Wiele razy doświadczałam ,że jeśli odłożę wszystkie ważne rzeczy i sprawy, i poddam się tej sile, energia powróci.
To mój opór pogarsza sprawę.
Cywilizacja nie pomaga.
Przymus szybkiego tempa, brak ziemi pod stopami... Brak lasu, łąki, wody na wyciągnięcie ręki... Hałas, smog, wszechobecne sri-fi, itd...
Czasem wystarczy spacer do lasu, czasem godzina pod kocem. Czasem potrzeba więcej.
Poddanie się, popłynięcie z tym ciemnym nurtem... Zanurzenie do samego dna w nieprzeniknionej wodzie.
I wtedy odbicie, nowe otwarcie, wypłynięcie na powierzchnię i czyste błękitne niebo.
Oddech.
Te cykle są związane nie tylko z menstruacją. Ale podczas niej bardzo wyraźne.
Zastanawiam się, co chcę przekazać córce na ten temat?
Czego chcę ją nauczyć? Dokładnie tego, co chcę mieć dla siebie: zaufanie do siebie, zgodę na siebie, zgodę na moje potrzeby.
Kiedy przychodzi ból brzucha mogę wziąć tabletkę. Mogę. Ale mam też do wyboru coś innego: leżenie na trawie, albo chodzenie boso i oddychanie... Powolne i spokojne, aż w głąb ziemi. Pomaga magicznie.
Kiedy jestem śpiąca, mogę wypić kawę. Mogę.
Ale mogę też po prostu pospać. Zregenerować się.
Kiedy mi smutno i nie wiem co się dzieje, mogę się rozweselać na siłę, ale mogę też powiedzieć o tym komuś bliskiemu i poprosić: wysłuchaj mnie.
Mogę się zatrzymać i zaczerpnąć z tego co jest.
Nie da się tylko biec, śmiać i wygrywać.
Tak. Ten post jest przede wszystkim dla mnie, żebym pamiętała, że mam wybór.
Powstał, bo poczułam to ostatnio znów bardzo wyraźnie.
Wyjeżdżałam na kilka dni sama z córką. To był dla nas bardzo ważny czas. Uwijałam się, pakowałam walizki. I poczułam jak zaczynają boleć mnie lekko piersi... Jak powolnieją ruchy. Chciałam tylko spać! No, nie! Tylko nie na wyjazd, tylko nie w podróży! Przecież miałyśmy się kąpać, zwiedzać, żyć!
I jeszcze te białe prześcieradła w wynajmowanym mieszkaniu...aaaa!
Stop. Zatrzymałam się, przyjrzałam swoim myślom, napięciu. Jak ja się CZUJĘ? Jaki to przekaz dla córki?
Napięcie puściło, pogodziłam się z nadejściem miesiączki....
Okazało się, że to spowolnienie było zbawienne dla naszej podróży. Miałam więcej uważności na córkę, której nie chciało się dużo chodzić. Zamiast biec, chętnie siadałam na kamieniach i wystawiałam twarz do słońca. Zamiast "zaliczać" kolejne zabytki, czekałam aż zbierze swoje piórka i muszelki, aż zajrzy w każdą dziurę. Sączyłam czas, masowałam brzuch. Oddech. Przytulenie. Śmiech.
Z wyjazdu zapamiętałam zapach morza i wzajemną bliskość.