Właśnie dostaliśmy do czytania od Wydawnictwa MIND
nową książkę Jespera Juula "O granicach".
Trafiła w czas, kiedy dużo o nich myślę, kiedy je czuję i intensywnie poznaję.
czytam, czytam i co chwila wybucham płaczem, ze wzruszenia, ze smutku, nieokreślonej bliżej tęsknoty, z poczucia zrozumienia.
"Współcześni rodzice, którzy są gotowi podejmować odpowiedzialność za relację z dziećmi, stoją dziś przed nie lada wyzwaniem. Z jednej strony powinni oddać im dużą część władzy, która tradycyjnie sprawowali rodzice, a zarazem nie oddawać im przywództwa w rodzinie. Tylko niewielu dorosłych potrafi zrobić to ot tak, od razu. Jest to umiejętność, której można się nauczyć jedynie w relacji z dzieckiem."
Czy już Wam ktoś dzisiaj mówił, że jesteście ok?
Że wszystko jest z Wami w porządku?
Że błędy i potknięcia to naturalna cześć drogi, i że to ok, że ważne tylko, żeby brać za nie odpowiedzialność?
Nie obwiniać siebie, nie obwiniać innych, ale uczyć na pomyłkach!
Kocham Pana, Panie Juul!
Tak bardzo potrzebuję to słyszeć i czytać, tak bardzo widzę te potrzebę w innych rodzicach.
Usłyszeć, poczuć, zobaczyć w oczach innych ludzi nie ocenę, a zrozumienie. Akceptację.
"Umiejętność, której można się nauczyć jedynie w relacji"...
i jeszcze to:
"Poznanie swoich granic wymaga czasu: wiele z nich wyczuwamy instynktownie, ale odkrycie innych zajmuje lata. Równie długo trwa nauka kompetentnego komunikowania ich bliskim. Paradoks polega na tym, że tylko wtedy możemy poznawać swoje granice, kiedy ktoś je przekracza. I tak samo tylko wtedy jesteśmy w stanie dostrzegać cudze, kiedy się z nimi zderzamy albo je przekraczamy."
Nie potrzebujemy do tego zawstydzania, gróźb ani kar.
Nie potrzebujemy być odrzucani.
Potrzebujemy zgody na ten proces.
Potrzebujemy poczucia bezpieczeństwa.
Jesper Juul uważał, że rodzice nie muszą się ze sobą zgadzać. W zasadzie, pisał, jedyne do czego na prawdę warto, żeby się zgadzali, to właśnie to: różnice są ok.
Ja mogę być taka.
Ty taki.
Poznajmy się.
Ciekawi mnie kim jesteś.
Pokaż mi.
Ja też Ci pokaże.
Proszę uszanuj to.
- Zrobić Ci herbaty?
- Tak. Ale proszę w tym mniejszym kubku w różowe kwiatuszki. Nie lubię pić herbaty w tym niebieskim.
Oszałamiająca perspektywa.
Wolność. Wybór.
Kim jestem?
Jestem osobą która chce herbaty. Ale w TYM kubku. Bo tamtego nie lubię.
Prawo do mówienia o tym czego chcę, począwszy od drobiazgów, a skończywszy na sprawach wagi "państwowej", ma ogromne znaczenie w procesie naszego kształtowania się.
I nie chodzi o jakieś tam zachcianki.
Chodzi o kontakt ze sobą, o wiedzę kim się jest.
O ROZPOZNANIE.
Nie nie mogę mieć wszystkiego, co chcę i tak jak chcę, to zresztą nie ma znaczenia.
Ważne czy mam prawo to o sobie wiedzieć.
I czuć się z tym dobrze.
Czy kiedy rozpoznam siebie, to mogę bezpiecznie BYĆ dalej sobą - w relacji z Tobą, czy muszę siebie zanegować, żeby przynależeć, żeby zasłużyć na "miłość".
Juul mówi jasno: prawdziwa bliskość jest możliwa, nie kiedy jesteśmy tylko mili - ona potrzebuje przede wszystkim naszej autentyczności, naszej prawdy.
Podobnie mówi Brene Brown.
Nasze małe, czy duże "chcę" i "nie chcę", pokazanie się światu, wymagają odwagi, ale mogą sprawić cuda.
Pamiętam jak kiedyś, w liceum stałyśmy z moja przyjaciółką na peronie dworca Powiśle. Kopiłyśmy dwa rożne soczki w kartoniku, ze słomką. Piłyśmy je i patrzyłyśmy na siebie.
Wolałam jej sok.
Pamiętam te chwilę w każdym szczególe.
Myśli.
Pij, to tylko sok. Zezłości się na ciebie, będzie głupio, znielubi cię...
I pamiętam tę szaloną decyzję by zapytać - a może się zamienimy. I jej ulgę, bo ona wolała mój sok.
Przywrócony ład, poczucie wspólnoty.
A gdyby ona nie chciała się zamienić?
Czy dalej mogę "chcieć" jej sok?
Czy mogę zaufać, że ona podejmie decyzje o zamianie zgodnie ze sobą, że mnie potem nie obwini, że wymusiłam zamianę?
Kiedy obie strony mają prawo do swojego "chcę" (czyli mają zdrowe granice!) i ufają sobie, nie ma miejsca na winę.
A jak to jest w życiu rodzicielskim?
Dziecko chce oglądać kolejną bajkę - rodzic nie chce, żeby dziecko oglądało i decyduje o końcu oglądania.
Dziecko przeżywa frustrację i wyraża ją czasem dość intensywnie.
Rodzic może poczuć, że jest złym rodzicem, bo przez niego dziecko płacze...
Może poczuć złość, że dziecko nie respektuje jego decyzji.
Może krzyczeć: "Uspokój się, przecież się umawialiśmy!"
Może ukarać.
Może zawstydzić.
W ten sposób pokazujemy dziecku, że jego frustracja, jego smutek i złość, jego chcenie kolejnego odcinka to coś złego. Coś godnego potępienia. Coś co nie jest mile widziane.
A gdybyśmy uznali że to "chcenie" to coś bardzo ważnego? I że ta frustracja to naturalny, zdrowy proces?
To chcenie, to właśnie to, kim teraz jest mały człowiek: kimś kto chce oglądać dalej!
Kimś kto jest wściekły, że nie może.
I smutny.
Gdybyśmy w tym momencie, całkiem przypadkiem byli najedzeni, wyspani i spokojni;) i mieli dość przestrzeni, żeby zobaczyć DRUGIEGO CZŁOWIEKA z jego "chcę"?
Dość przestrzeni, żeby UZNAĆ jego potrzeby?
"Widzę, że chcesz oglądać dalej bajkę. Ja tego nie chcę"
Widzę Cię.
Widzę Twoje chcenie.
To ok, że chcesz czegoś innego niż ja.
Rozumiem, że przezywasz teraz frustrację.
Jestem tu.
Nie odrzucam Cię, tylko z tego powodu, że Twoje CHCĘ jest inne niż moje. Że Twoja frustracja jest dla mnie niewygodna.
Decyduję.
Biorę odpowiedzialność.
Nie muszę być doskonałym rodzicem.
Ty nie musisz być przedłużeniem mnie.
Zgadzam się na nasze różnice.
Na uczucia.
Emocje.
Spory.
Nie zgadzam się na kolejna bajkę, ale zgadzam się na Twoje CHCĘ, na to kim teraz jesteś.
Nie przestrasza mnie to.
Nie sprawia, że nie umiem już rozpoznać czego ja chcę.
Oczywiście... Często tak właśnie bywa, że czyjeś nie nas jakoś rozbija, ale możemy to zauważyć i wziąć za to odpowiedzialność!
Jeśli nie radzę sobie z Twoimi uczuciami, a raczej z przede wszystkim z własnymi uczuciami, to nie Twoja wina.
Zaopiekuję się swoimi uczuciami, żeby nie obciążać Cię nimi.
Zaopiekuję się moim smutkiem.
Moją wściekłością.
Moja frustracją.
Zaopiekuję się moimi granicami.
A Ty możesz bezpiecznie być sobą.
"Rodzice, którzy ukrywają przed dziećmi własne potrzeby, są mniej prawdziwi, a przez to mniej dostępni i bliscy.(...) Rodzice powinni odkryć swoje potrzeby i swoje pragnienia, a następnie znaleźć w sobie odwagę, żeby je głośno wyartykułować i domagać się, by były traktowane poważnie. To nie nauka mówienia "Nie" do dziecka jest najważniejsza, ale nauka mówienia "Tak" samemu sobie."
Niewielu z nas było wychowywanych w poszanowaniu integralności.
Teraz, będąc partnerami, rodzicami, mamy kolejną szansę poznać siebie.
Rozpoznać swoje granice. Uznać i uszanować.
A "celem nie jest zbudowanie "wzorowej" rodziny, ale NASZEJ rodziny."
I po drodze do tego celu ważne są nie zasady i reguły, nie wychowanie"grzecznego" dziecka, ale właśnie poznanie siebie.
To jest ten Graal.
To jest ta magiczna baza, której wszyscy szukają, pytając o metody.
Co zrobić, kiedy moje dziecko ...?
Jak reagować, kiedy oni...?
Tylko, że to nie jest droga na skróty.
PS. Czy już Wam ktoś dzisiaj mówił, że jesteście ok?
Że wszystko jest z Wami w porządku?:)
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą budowanie więzi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą budowanie więzi. Pokaż wszystkie posty
poniedziałek, 27 stycznia 2020
czwartek, 23 sierpnia 2018
Ty też jesteś rozczarowana macierzyństwem?
Kiedy decydowałam się, że chcę założyć rodzinę
i mieć dzieci, nie zdawałam sobie sprawy, co to znaczy. To znaczy
tak, wiedziałam, że będę w ciąży, że pojawi się chłopiec lub
dziewczynka, i że mogę być niewyspana przez jakiś czas.
Myślę, że w głębi duszy liczyłam głównie na dużą ilość nielimitowanej miłości w pakiecie. Chaps. Najeść się, nachapać, dostać.
Za pierwszym razem przez chwilę to nawet działało, bo skleiłam się z cudowną, pachnącą i potrzebującą mnie istotą, nie oddając jej na ręce nikomu przez długie miesiące. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w końcu mi zachciało mi się odkleić, a tu: płacz!
Pojawienie się drugiego dziecka to była jeszcze większa rewolucja. Wiedziałam już, że dobrze jest zapoznać je od razu z innymi domownikami i pozwalać im też nosić maleństwo na rękach. Miłości wystarczy dla wszystkich.
Za to nie wiedziałam jak się rozdwoić... Ćwiczyłam to przez jakiś czas w rozpaczliwych pozach, a dzieci cierpliwie mi pomagały. Chęć zabawy starszego, właśnie wtedy, kiedy chcę usypiać młodszą. Potrzeba powrotu ze schodów do toalety, kiedy kombinezony zimowe są już wciśnięte na wszystkich, itd. Wiecie o czym mówię, prawda?
Nie ukrywam, to był czas totalnej porażki.
Ja, która "nie krzyczy", krzyczałam.
Ja, która "tuli i tłumaczy cierpliwie", wyrywałam przedmioty, darłam się i płakałam.
Ja, która jest oazą spokoju, nie byłam oazą niczego do spokoju nawet zbliżonego.
Chciałam się ukryć, uciec, na pewno nie chciałam się czegoś uczyć. Ale nie miałam wyjścia:)
To był czas wyruszenia w drogę.
Zadawania pytań. Poznawania siebie. Czytania. Uczenia się.
To był czas skakania w przepaść, w nieznane, a przerażone ego pisało testament.
To był czas, którego bym nie przeżyła w całości bez wsparcia męża, terapii i przyjaciół.
Czasem miałam ochotę odpalić piękny stos z książek Juula.
Bo gdzie on był, kiedy moje dzieci płakały? Co miałam zrobić z moją złością? Bezradnością? Z lękiem o dzieci i to wszystko?
Sami rozumiecie, że na decyzję o trzeciej ciąży trochę czekałam;)
Generalnie macierzyństwo bardzo mnie rozczarowało.
Poród bolał, noce są za krótkie, dzieci wolą tablet od błota, nie sprzątają w pokoju i ciągle chcą jeść, jakby nie mogły sobie same zrobić. W dodatku to się nie kończy. Jedzą coraz więcej, bałaganią bardziej i jeszcze mają coraz więcej do powiedzenia.Majchętniej wszystkie na raz. CIĄGLE. Kto z własnej woli się na to zgadza?
A małżeństwo to już w ogóle. Skąd brać na jeszcze nie czas i siłę?
Macierzyństwo mnie roz-czarowało.
Jestem teraz o wiele silniejsza niż myślałam.
Jestem tak silna, że uczę się być delikatna.
Jestem bardziej ludzka. Mylę się, potykam, robię rzeczy, o które siebie nie podejrzewałam. I dalej siebie lubię. Lubię siebie nawet bardziej.
Uczę się na czym na prawdę mi zależy. A na co nie chcę tracić czasu. Bezcennego czasu.
Uczę się mocno angażować. A nie czekać.
Uczę się nie napominać dzieci bez sensu, ale pamiętać, że jestem dla nich przykładem. Częściej widzą mnie szczęśliwą, czy uciekającą w smartfona?
Uczę się być elastyczna. Ufna. Żywa.
Uczę się, ze nie jestem pępkiem świata, ale jego częścią, częścią całości.
Macierzyństwo bardzo mnie rozczarowało.
I dzięki temu spotykam siebie prawdziwą.
Rozczarowało, bo okazało się, że nie dostanę tego czego chcę, ale za to dostanę to, czego potrzebuję.
Zamiast czekać, co mogę dostać, zastanawiam się jak dbać o siebie tak, żeby dawać coś dzieciom. Nie to czego chcą, ale to, czego potrzebują.
Czasem mi się udaje. Czasem nie. I tak jest dobrze.
Jesteśmy.
Razem.
Cudownie nieidealni.
Myślę, że w głębi duszy liczyłam głównie na dużą ilość nielimitowanej miłości w pakiecie. Chaps. Najeść się, nachapać, dostać.
Za pierwszym razem przez chwilę to nawet działało, bo skleiłam się z cudowną, pachnącą i potrzebującą mnie istotą, nie oddając jej na ręce nikomu przez długie miesiące. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w końcu mi zachciało mi się odkleić, a tu: płacz!
Pojawienie się drugiego dziecka to była jeszcze większa rewolucja. Wiedziałam już, że dobrze jest zapoznać je od razu z innymi domownikami i pozwalać im też nosić maleństwo na rękach. Miłości wystarczy dla wszystkich.
Za to nie wiedziałam jak się rozdwoić... Ćwiczyłam to przez jakiś czas w rozpaczliwych pozach, a dzieci cierpliwie mi pomagały. Chęć zabawy starszego, właśnie wtedy, kiedy chcę usypiać młodszą. Potrzeba powrotu ze schodów do toalety, kiedy kombinezony zimowe są już wciśnięte na wszystkich, itd. Wiecie o czym mówię, prawda?
Nie ukrywam, to był czas totalnej porażki.
Ja, która "nie krzyczy", krzyczałam.
Ja, która "tuli i tłumaczy cierpliwie", wyrywałam przedmioty, darłam się i płakałam.
Ja, która jest oazą spokoju, nie byłam oazą niczego do spokoju nawet zbliżonego.
Chciałam się ukryć, uciec, na pewno nie chciałam się czegoś uczyć. Ale nie miałam wyjścia:)
To był czas wyruszenia w drogę.
Zadawania pytań. Poznawania siebie. Czytania. Uczenia się.
To był czas skakania w przepaść, w nieznane, a przerażone ego pisało testament.
To był czas, którego bym nie przeżyła w całości bez wsparcia męża, terapii i przyjaciół.
Czasem miałam ochotę odpalić piękny stos z książek Juula.
Bo gdzie on był, kiedy moje dzieci płakały? Co miałam zrobić z moją złością? Bezradnością? Z lękiem o dzieci i to wszystko?
Sami rozumiecie, że na decyzję o trzeciej ciąży trochę czekałam;)
Generalnie macierzyństwo bardzo mnie rozczarowało.
Poród bolał, noce są za krótkie, dzieci wolą tablet od błota, nie sprzątają w pokoju i ciągle chcą jeść, jakby nie mogły sobie same zrobić. W dodatku to się nie kończy. Jedzą coraz więcej, bałaganią bardziej i jeszcze mają coraz więcej do powiedzenia.Majchętniej wszystkie na raz. CIĄGLE. Kto z własnej woli się na to zgadza?
A małżeństwo to już w ogóle. Skąd brać na jeszcze nie czas i siłę?
Macierzyństwo mnie roz-czarowało.
Jestem teraz o wiele silniejsza niż myślałam.
Jestem tak silna, że uczę się być delikatna.
Jestem bardziej ludzka. Mylę się, potykam, robię rzeczy, o które siebie nie podejrzewałam. I dalej siebie lubię. Lubię siebie nawet bardziej.
Uczę się na czym na prawdę mi zależy. A na co nie chcę tracić czasu. Bezcennego czasu.
Uczę się mocno angażować. A nie czekać.
Uczę się nie napominać dzieci bez sensu, ale pamiętać, że jestem dla nich przykładem. Częściej widzą mnie szczęśliwą, czy uciekającą w smartfona?
Uczę się być elastyczna. Ufna. Żywa.
Uczę się, ze nie jestem pępkiem świata, ale jego częścią, częścią całości.
Macierzyństwo bardzo mnie rozczarowało.
I dzięki temu spotykam siebie prawdziwą.
Rozczarowało, bo okazało się, że nie dostanę tego czego chcę, ale za to dostanę to, czego potrzebuję.
Zamiast czekać, co mogę dostać, zastanawiam się jak dbać o siebie tak, żeby dawać coś dzieciom. Nie to czego chcą, ale to, czego potrzebują.
Czasem mi się udaje. Czasem nie. I tak jest dobrze.
Jesteśmy.
Razem.
Cudownie nieidealni.
Etykiety:
budowanie więzi,
codzienność,
dojrzewanie,
macierzyństwo,
matka,
miłość,
odpuszczanie,
relacje,
rodzicielstwo,
rodzina,
rozczarowanie,
zaufanie,
zmiana
wtorek, 16 stycznia 2018
Zamiast kar, nagród i ekranów, czyli o zaangażowaniu.
Całkowite skupienie. Zanurzenie w chwili i wykonywanej czynności. Gotujemy zupę z liści.
Trochę zimno na dworze, ale co tam. Umarły liść, igły, kamienie, zasuszone maliny zerwane z krzaka. Gotowałyśmy te zupy już kilka dni temu a ja dokładnie pamiętam, co wybrałyśmy. Jaka była atmosfera. Pamiętam radość i ekscytację Danusi. Własną przyjemność: aż łaskotała mnie w środku.
Dużo myślę ostatnio nad procesem nauki i nad tym na jakich jakościach mi zależy. Nie pasują do świata i do systemu edukacji. Nie są popularne.
Przyglądam się im.
Brak kar i nagród. W czasie rozmów wiele osób pyta: ale jak to jest tak bez kar... I bez nagród... Sama często się nad tym zastanawiam. Przechodzę chwile złości, zwątpienia.
Wtedy myślę sobie, że tradycyjny model wychowawczy nie gwarantuje sukcesu. I nasz też nie. Bo nie o sukces w nim chodzi. A o relację.
Czas. Chcę mieć czas. Chcę czuć i zapamiętywać te chwile. Nie zgadzam się, żeby przelatywały mi przez palce kolejne dni z życia moich dzieci. Z mojego życia. Innego nie będzie, więc jeśli jestem z nimi, to zanurzam się w gotowaniu iglastej zupy.
Lenistwo. To chyba nie jest dobre słowo, ale je lubię. Pozwalanie, by czas zwalniał. Żeby były dni, kiedy chodzimy w pidżamie do południa. Bezwzględnie, tracąc czas, najczęściej go zyskuję.
Krok w tył. Nie poganiam dzieci w bezsensownym kierunku.
Przyglądam się kim są i wspieram w ich drodze. Kto co lubi? Kto czego potrzebuje teraz bardziej? Nie zawsze wybiorę dobrze, mam zgodę na to, że zawsze czegoś będzie brak. To nasza odpowiedzialność - dorosłych. Nasz wybór. Czasem wybieram, żeby być, czasem żeby mieć, czasem pędzić, czasem stracić trochę czasu grzebiąc patykiem w kałuży. Moje wybory wpływają na dzieci. Tak już jest. Czasem mam wrażenie, że świat chce od nas, żebyśmy byli wszystkim na raz - długonogą blondynką odnoszącą sukcesy zawodowe z trójką dzieci na rękach i wakacjami na Teneryfie. Zdecydowaną i pewną, ale łagodną i ciepłą. Bez potrzeby odpoczynku i pomocy. Niespodzianka: czasem trzeba wybrać i kolor włosów, i styl życia. Nie będę i lekarzem i szewcem i terapeutą - po to żyjemy wśród ludzi, żeby się uzupełniać.
Odwaga. No bo wszyscy robią tak. A my inaczej. I to kosztuje. Np. nie posyłamy dzieci na dodatkowy angielski dwa razy w tygodniu. I nie chodzi o to, że ten angielski jest zły, ale skoro one spróbowały i go nie chcą, to się nie upieramy. Odwagi wymaga cenienie wyżej ich czasu spędzonego z innymi dziećmi, na zabawie, na nic nie robieniu. Przyglądam się swoim lękom. Nie uciekam i nie mówię, że ich nie mam. Świat pędzi - może wie dokąd, a ja zostaję w tyle? Czasem się mylę. Czasem nie mam dość siły. Odpuszczam za szybko. A jednak. Nie chcę, żeby kiedyś znali 5 języków, poza własnym. Wewnętrznym, osobistym.
Brak oceniania. Brak oceniania też siebie...
Czuję to całą sobą - próbuję czegoś nowego. Próbuję i nie zawsze się udaje. To droga, decyzja, proces. Nie plan do realizacji z gwarancją wyniku.
Prowadząc seminaria, mówiąc o familylabowym modelu wychowania, a raczej właśnie towarzyszeniu dzieciom - jest przecież nawet tytuł książki Juula "Zamiast wychowania" - mam świadomość, ze to trudna droga.
Droga, na której szybko się rozbija, jeśli się przyśnie.
Bo ta droga wymaga pełnego zaangażowania.
Pytacie jak jest, bez nagród i kar. Co jest zamiast. Dla mnie zamiast jest właśnie zaangażowanie. We własne życie, w relacje, w to co robię.
Jakość tego zaangażowania.
Przykład prosto z brzegu.
Siedzimy wszyscy, całą rodziną przy ekranach - tablety, telefony, komputer. Przyjemny szum.
Jeśli chcemy to przerwać mamy dwie dostępne drogi. Pierwsza to rozkazy, nakazy, odwoływanie się do umowy. Czasem tak robimy.
Jest też druga, którą lubię bardziej.
Zaglądam w siebie.
Sprawdzam jak się mam. Jeśli czuję całą sobą, że nie mam nic do dania, że chcę jeszcze stracić trochę czasu na fb... tracę. I im pozwalam.
Kiedy zaś na prawdę chcę, żeby odłożyli ekrany - szukam w sobie odpowiedzi na pytanie: na co teraz mam siłę i chęć?
I ruszam.
Ostatnio było tak, że rozłożyłam klocki na podłodze i zaczęłam budować. Ponieważ w moim działaniu była frajda i zaangażowanie po kilku minutach dołączyli. Nie musiałam nic mówić, nawoływać.
Ważne, żeby w działaniu było zaangażowanie, nasza obecność.
dzieci (i nie tylko dzieci!) prawie zawsze wolą robić coś fajnego z kimś bliskim, niż patrzeć w ekran!
Uczę się nie wymagać od dzieci czegoś, czego sama nie potrafię.
Uczę się być bardziej. bardziej w kontakcie ze sobą i innymi. Nie naginać siebie. Nie przekraczać innych. Angażować się.
Cytat na zdjęciu pochodzi z książki "Jaka piękna iluzja", Justyny Dąbrowskiej i Magdaleny Tulli. Polecam ją bardzo:)
wtorek, 9 stycznia 2018
Seksualność. Polecam wystąpienie Ted Sue Jaye Johnson.
Polecam Wam ważne wystąpienie, dotyczące seksualności.
To o czym mówi Sue Jaye Johnson oddaje to, co czuję na ten temat i co staram się przekazać innym rodzicom na warsztatach.
Seksualność nie jest czymś osobnym, tematem, który możemy wykroić z naszego życia i omawiać lub omijać. Jest jego integralną częścią i przejawia się w naszej codzienności.
Wiele zależy nie tylko od naszych rozmów z dziećmi, ale i od tego na ile sami zmysłowo odbieramy świat, na ile im na to pozwalamy. Z jaką uważnością wsłuchujemy się w swoje potrzeby i potrzeby własnego ciała.
Ważne są właśnie takie drobiazgi jak radość z masażu małych plecków i pytanie: czy to jest przyjemne?
Ważne jest szanowanie odmowy dotyku czy całusa.
Wcale nie chodzi o tę słynną "poważną rozmowę", która spina, męczy i nie nie jest potrzebna, jeśli na co dzień rozmawiamy o wszystkim po trochu, a dzieci wiedzą,że ze wszystkim mogą donas przyjść.
Życie rodzinne, bliskość tzw "wychowanie" dzieci, to nie to co sobie wymyślamy, co uważamy, że powinniśmy powiedzieć, nie nasze przemowy. To nasza codzienność i jej melodia.
Wsłuchajcie się w melodię Waszej rodziny. Czy jest w niej miejsce na śmiech, oddech, ciało?
Polecam Ted Sue Jaye Johnson.
To o czym mówi Sue Jaye Johnson oddaje to, co czuję na ten temat i co staram się przekazać innym rodzicom na warsztatach.
Seksualność nie jest czymś osobnym, tematem, który możemy wykroić z naszego życia i omawiać lub omijać. Jest jego integralną częścią i przejawia się w naszej codzienności.
Wiele zależy nie tylko od naszych rozmów z dziećmi, ale i od tego na ile sami zmysłowo odbieramy świat, na ile im na to pozwalamy. Z jaką uważnością wsłuchujemy się w swoje potrzeby i potrzeby własnego ciała.
Ważne są właśnie takie drobiazgi jak radość z masażu małych plecków i pytanie: czy to jest przyjemne?
Ważne jest szanowanie odmowy dotyku czy całusa.
Wcale nie chodzi o tę słynną "poważną rozmowę", która spina, męczy i nie nie jest potrzebna, jeśli na co dzień rozmawiamy o wszystkim po trochu, a dzieci wiedzą,że ze wszystkim mogą donas przyjść.
Życie rodzinne, bliskość tzw "wychowanie" dzieci, to nie to co sobie wymyślamy, co uważamy, że powinniśmy powiedzieć, nie nasze przemowy. To nasza codzienność i jej melodia.
Wsłuchajcie się w melodię Waszej rodziny. Czy jest w niej miejsce na śmiech, oddech, ciało?
Polecam Ted Sue Jaye Johnson.
Etykiety:
autentyczność,
budowanie więzi,
ciało,
dzieci,
edukacja seksualna,
emocje dziecka,
integralność,
seksualność,
uważność
sobota, 6 stycznia 2018
Dachołazy. Nie przekreślaj możliwego.
Poradnia K wydała książkę "Dachołazy" autorstwa Katherine Rundell.
Można czytać tę książkę jak szaloną przygodę o pogoni po dachach Paryża. Pogoni za Marzeniem. "Nie przekreślaj możliwego" powtarzają jej bohaterowie i zaklinają rzeczywistość. Świat nie ma wyjścia, musi dać się im zaczarować, dokładnie tak jak i ja się dałam.
Jednym z patronów tej książki jest Family Lab.
Nie przypadkiem.
Jeśli chcecie dowiedzieć się jak może wyglądać w praktyce to o czym pisze w swoich książkach o rodzicielstwie i relacjach Jesper Juul, to właśnie nadarza się okazja.
A wszystko przez to, że pewien naukowiec wyłowił z oceanu roczną dziewczynkę i postanowił ją pokochać.
" - Widzi pani? Wygląda na bardzo inteligentne dziecko. - Zobaczył, że Sophie ma długie, zwinne palce. - I ma włosy koloru błyskawicy. Jak można się jej oprzeć?
- Będę musiała tu przychodzić i sprawdzać jak ona się miewa, a nie narzekam na nadmiar czasu. Mężczyzna nie może opiekować się dzieckiem sam.
- Oczywiście, proszę przychodzić - odparł Charles, a potem dodał, jakby nie potrafił się powstrzymać: jeśli pani koniecznie musi. Postaram się być wdzięczny. Ale to ja ponoszę odpowiedzialność za to dziecko, rozumie pani?
- Przecież to jest dziecko, a pan jest mężczyzną!
- Podziwiam pani spostrzegawczość - odrzekł Charles. - Przynosi pani chlubę swojemu optykowi.
- Ale co zamierza pan z nią robić?
Charles miał zdezorientowaną minę.
- Zamierzam ją kochać. To powinno wystarczyć, jeśli wierzyć poetom, których czytałem.
(...)
- Jestem pewien - powiedział - że tajemnice opieki nad dziećmi, chociaż mroczne i zawikłane, nie są nieprzeniknione."
Kiedy myślę o rodzicach i dzieciach na pierwszym planie widzę miłość. Tak wiem, są też nieposprzątane zabawki, choroby, lęk, zmęczenie...
A jednak upieram się, że to miłość jest najważniejsza.
To dla niej najpierw chcemy "mieć" dzieci i to z niej najczęściej się rodzą. To ona jest tym, co chcemy im dawać.
"Kocham cię", powtarzamy często niemowlakowi, przedszkolakowi i coraz starszemu człowiekowi.
Zdarza się jednak, że choć bardzo kochamy nasze dzieci, one tego nie czują. Nie postrzegają naszych słów i działań jako płynących z miłości. Komunikacja szwankuje. Cierpimy wtedy, czujemy się winni, a nasze poczucie własnej wartości jest podkopane. Wpadamy w blednę koło: zachowujemy się coraz gorzej i czujemy się coraz gorzej.
Jesper Juul zaleca w takiej sytuacji sprawdzenie jak w naszej rodzinie mają się cztery filary familylabowego podejścia.
Autentyczność.
Równa godność.
Integralność.
Odpowiedzialność osobista.
"Dachołazy" są całe przepełnione tymi wartościami. W skrócie można by je podsumować: "błyszczące oczy".
"Wybierali się na koncert i byli już prawie gotowi do wyjścia z domu, kiedy do środka wtargnęła panna Eliot.
- Ona nie może wyjść z domu w tym stanie! Jest cała upaćkana! Nie garb się Sophie.
Charles z zainteresowaniem spojrzał na czubek głowy Sophie.
- Doprawdy?
- Panie Maxim! - warknęła panna Eliot. - Dziewczyna ma całą bluzkę w dżemie!
- To prawda. -Spojrzał na pannę Eliot z uprzejmym zdziwieniem. - Jakie to ma znaczenie?
Jednak kiedy zobaczył, że panna Eliot sięga po notes, wziął do ręki ścierkę i wytarł nią Sophie tak delikatnie, jakby była obrazem.
Panna Eliot prychnęła.
- Jeszcze na rękawie.
- Resztę spłucze deszcz. Dzisiaj są jej urodziny.
- Higiena obowiązuje nawet w urodziny! Nie zabiera jej pan do zoo.
- Rozumiem. Wolałaby pani, żebym zabrał ją do zoo. - Przechylił głowę na bok. Przypominał Sophie wyjątkowo dobrze wychowaną panterę. - Może nie jest jeszcze za późno, żeby oddać bilety.
- Nie to miałam na myśli. Ona narobi panu wstydu. Ja bym się wstydziła z nią pokazywać.
Charles spojrzał na pannę Eliot, która spuściła wzrok jako pierwsza.
- Ma błyszczące buty i błyszczące oczy - powiedział. - Tak jest dostatecznie elegancko. - Wręczył Sophie bilety. - Wszystkiego najlepszego, moje dziecko."
Dawno nie spotkałam w literaturze tak zachwycającej pary: ekscentryczny naukowiec i dziewczynka, której błyszczą oczy. Może to nie przypadek, że Sophie, jak Pipi Pończoszanka nie chodzi do szkoły? Że jej autonomia jest szanowana i nikt nie mówi do niej "jak do dziecka"? Na tym zresztą nie koniec podobieństw między Sophie a bohaterką Astrid Lindgren: obie są pewne siebie, maja niezwykły kolor włosów, obie za nic mają konwenanse i schludny strój, obie tęsknią do mamy, której im brakuje. Tylko, że Sophie nie wierzy w śmierć swojej i ma przy sobie dorosłego, który ją wspiera.
Wspierający dorosły - to znacząca różnica.
Charles stoi za Sophie murem i mówi do innego dorosłego:
"Nie docenia pan dzieci. Nie docenia pan dziewczynek."
Kto z nas nie chciałby usłyszeć takich słów?
Styl wychowania, jak stosuje Charles, można spokojnie nazwać tak, jak Jesper Juul nazwał jedną ze swoich książek: "zamiast wychowania". Sprawdza się wspaniale, bo przecież wiemy nie od dziś, że dzieci nie słuchają naszego gadania, gderania, przemów i monologów. Patrzą jak żyjemy i kim jesteśmy, i to naśladują.
"W jednym z pokojów Krajowego Urzędu Opiekuńczego w Westminsterze była szafka, a w szafce czerwona teczka z napisem "Opiekunowie: ocena charakteru". wewnątrz czerwonej teczki znajdowała się mniejsza, niebieska teczka z napisem "Maxim, Charles". Po jej otworzeniu można było przeczytać następujące słowa:? C.P.Maxim jest oczytany, jak można się spodziewać po naukowcu, a ponadto hojny, niezdarny i przedsiębiorczy. Jest ponadprzeciętnie wysoki, ale z zaświadczeń lekarskich wynika, że poza tym jego zdrowiu nic nie dolega. Żywi uparte przekonanie, że potrafi się zajmować swoja podopieczną."
Być może takie rzeczy są zaraźliwe, ponieważ Sophie wyrosła na osobę wysoką, hojną, oczytaną i niezdarną. Jako siedmiolatka miała długie i cienkie jak parasolki nogi i dorobiła się całej listy upartych przekonań."
Nie zdradzę Wam więcej, żeby nie popsuć Wam frajdy z poznawania kolejnych, niebanalnych bohaterów tej książki.
U nas z zaangażowaniem i przyjemnością słuchała jej czterolatka, dziewięciolatka i dwunastolatek.
A ja czytałam im z równie wielką przyjemnością.
Można czytać tę książkę jak szaloną przygodę o pogoni po dachach Paryża. Pogoni za Marzeniem. "Nie przekreślaj możliwego" powtarzają jej bohaterowie i zaklinają rzeczywistość. Świat nie ma wyjścia, musi dać się im zaczarować, dokładnie tak jak i ja się dałam.
Jednym z patronów tej książki jest Family Lab.
Nie przypadkiem.
Jeśli chcecie dowiedzieć się jak może wyglądać w praktyce to o czym pisze w swoich książkach o rodzicielstwie i relacjach Jesper Juul, to właśnie nadarza się okazja.
A wszystko przez to, że pewien naukowiec wyłowił z oceanu roczną dziewczynkę i postanowił ją pokochać.
" - Widzi pani? Wygląda na bardzo inteligentne dziecko. - Zobaczył, że Sophie ma długie, zwinne palce. - I ma włosy koloru błyskawicy. Jak można się jej oprzeć?
- Będę musiała tu przychodzić i sprawdzać jak ona się miewa, a nie narzekam na nadmiar czasu. Mężczyzna nie może opiekować się dzieckiem sam.
- Oczywiście, proszę przychodzić - odparł Charles, a potem dodał, jakby nie potrafił się powstrzymać: jeśli pani koniecznie musi. Postaram się być wdzięczny. Ale to ja ponoszę odpowiedzialność za to dziecko, rozumie pani?
- Przecież to jest dziecko, a pan jest mężczyzną!
- Podziwiam pani spostrzegawczość - odrzekł Charles. - Przynosi pani chlubę swojemu optykowi.
- Ale co zamierza pan z nią robić?
Charles miał zdezorientowaną minę.
- Zamierzam ją kochać. To powinno wystarczyć, jeśli wierzyć poetom, których czytałem.
(...)
- Jestem pewien - powiedział - że tajemnice opieki nad dziećmi, chociaż mroczne i zawikłane, nie są nieprzeniknione."
Kiedy myślę o rodzicach i dzieciach na pierwszym planie widzę miłość. Tak wiem, są też nieposprzątane zabawki, choroby, lęk, zmęczenie...
A jednak upieram się, że to miłość jest najważniejsza.
To dla niej najpierw chcemy "mieć" dzieci i to z niej najczęściej się rodzą. To ona jest tym, co chcemy im dawać.
"Kocham cię", powtarzamy często niemowlakowi, przedszkolakowi i coraz starszemu człowiekowi.
Zdarza się jednak, że choć bardzo kochamy nasze dzieci, one tego nie czują. Nie postrzegają naszych słów i działań jako płynących z miłości. Komunikacja szwankuje. Cierpimy wtedy, czujemy się winni, a nasze poczucie własnej wartości jest podkopane. Wpadamy w blednę koło: zachowujemy się coraz gorzej i czujemy się coraz gorzej.
Jesper Juul zaleca w takiej sytuacji sprawdzenie jak w naszej rodzinie mają się cztery filary familylabowego podejścia.
Autentyczność.
Równa godność.
Integralność.
Odpowiedzialność osobista.
"Dachołazy" są całe przepełnione tymi wartościami. W skrócie można by je podsumować: "błyszczące oczy".
"Wybierali się na koncert i byli już prawie gotowi do wyjścia z domu, kiedy do środka wtargnęła panna Eliot.
- Ona nie może wyjść z domu w tym stanie! Jest cała upaćkana! Nie garb się Sophie.
Charles z zainteresowaniem spojrzał na czubek głowy Sophie.
- Doprawdy?
- Panie Maxim! - warknęła panna Eliot. - Dziewczyna ma całą bluzkę w dżemie!
- To prawda. -Spojrzał na pannę Eliot z uprzejmym zdziwieniem. - Jakie to ma znaczenie?
Jednak kiedy zobaczył, że panna Eliot sięga po notes, wziął do ręki ścierkę i wytarł nią Sophie tak delikatnie, jakby była obrazem.
Panna Eliot prychnęła.
- Jeszcze na rękawie.
- Resztę spłucze deszcz. Dzisiaj są jej urodziny.
- Higiena obowiązuje nawet w urodziny! Nie zabiera jej pan do zoo.
- Rozumiem. Wolałaby pani, żebym zabrał ją do zoo. - Przechylił głowę na bok. Przypominał Sophie wyjątkowo dobrze wychowaną panterę. - Może nie jest jeszcze za późno, żeby oddać bilety.
- Nie to miałam na myśli. Ona narobi panu wstydu. Ja bym się wstydziła z nią pokazywać.
Charles spojrzał na pannę Eliot, która spuściła wzrok jako pierwsza.
- Ma błyszczące buty i błyszczące oczy - powiedział. - Tak jest dostatecznie elegancko. - Wręczył Sophie bilety. - Wszystkiego najlepszego, moje dziecko."
Dawno nie spotkałam w literaturze tak zachwycającej pary: ekscentryczny naukowiec i dziewczynka, której błyszczą oczy. Może to nie przypadek, że Sophie, jak Pipi Pończoszanka nie chodzi do szkoły? Że jej autonomia jest szanowana i nikt nie mówi do niej "jak do dziecka"? Na tym zresztą nie koniec podobieństw między Sophie a bohaterką Astrid Lindgren: obie są pewne siebie, maja niezwykły kolor włosów, obie za nic mają konwenanse i schludny strój, obie tęsknią do mamy, której im brakuje. Tylko, że Sophie nie wierzy w śmierć swojej i ma przy sobie dorosłego, który ją wspiera.
Wspierający dorosły - to znacząca różnica.
Charles stoi za Sophie murem i mówi do innego dorosłego:
"Nie docenia pan dzieci. Nie docenia pan dziewczynek."
Kto z nas nie chciałby usłyszeć takich słów?
Styl wychowania, jak stosuje Charles, można spokojnie nazwać tak, jak Jesper Juul nazwał jedną ze swoich książek: "zamiast wychowania". Sprawdza się wspaniale, bo przecież wiemy nie od dziś, że dzieci nie słuchają naszego gadania, gderania, przemów i monologów. Patrzą jak żyjemy i kim jesteśmy, i to naśladują.
"W jednym z pokojów Krajowego Urzędu Opiekuńczego w Westminsterze była szafka, a w szafce czerwona teczka z napisem "Opiekunowie: ocena charakteru". wewnątrz czerwonej teczki znajdowała się mniejsza, niebieska teczka z napisem "Maxim, Charles". Po jej otworzeniu można było przeczytać następujące słowa:? C.P.Maxim jest oczytany, jak można się spodziewać po naukowcu, a ponadto hojny, niezdarny i przedsiębiorczy. Jest ponadprzeciętnie wysoki, ale z zaświadczeń lekarskich wynika, że poza tym jego zdrowiu nic nie dolega. Żywi uparte przekonanie, że potrafi się zajmować swoja podopieczną."
Być może takie rzeczy są zaraźliwe, ponieważ Sophie wyrosła na osobę wysoką, hojną, oczytaną i niezdarną. Jako siedmiolatka miała długie i cienkie jak parasolki nogi i dorobiła się całej listy upartych przekonań."
Nie zdradzę Wam więcej, żeby nie popsuć Wam frajdy z poznawania kolejnych, niebanalnych bohaterów tej książki.
U nas z zaangażowaniem i przyjemnością słuchała jej czterolatka, dziewięciolatka i dwunastolatek.
A ja czytałam im z równie wielką przyjemnością.
Etykiety:
autentyczność,
budowanie więzi,
codzienność,
dzieci,
edukacja,
emocje dziecka,
FamilyLab,
integralność,
książki,
naśladownictwo,
wolność
wtorek, 2 stycznia 2018
Czerwień. O potędze cyklu i o tym, co mnie wkurza w cywilizacji.
To nie jest blog o seksualności i zdrowiu kobiety.
Zastanawiam się, więc, czemu od tygodni mam w głowie ten post? Post o czerwieni, o krwi... O miesiączce.
Może to świadomość, że już za chwilę moja córka będzie wchodziła do tej krainy. Może to tęsknota za światem, w którym jest miejsce na cykle i rytmy, na głęboki kontakt ze swoim ciałem.
Może to potrzeba zatrzymania się i uszanowania spowolnienia, które świat każe mi omijać, a ja uparcie tam wracam.
Jest czas biegu, czas zdobywania, sukcesów i działania. Czas realizacji celów. Budowania, tworzenia, czas energetyczny i wyraźny.
I jest ten drugi. Czas zatrzymania. Czas rozlazły, niepewny, czas rozglądania się, wątpliwości, patrzenia w siebie. Czas zwijania się w kłębek.
Czas nie-działania.
Ten pierwszy jest bardziej szanowany i zdecydowanie bardziej popularny w świecie.
Ten drugi nie ma dobrej marki. Nie jest mile widziany, raczej niewygodny, i kiedy nadchodzi, chcemy się schować. Uciec. Nawet przed sobą.
A jednak powraca. Im bardziej odsuwany, tym większą falą wzbiera.
Im bardziej się go wstydzimy, tym więcej pudru potrzeba, by go ukryć.
Wiercimy się i kręcimy głową... Fukamy i liczymy, że tym razem się uda "to" jakoś ominąć.
Rozlazłość. Senność. Nicmisięniechciejstwo...
Brak pewności, przestrach, irytacja.
Siedzenie w jamie, jaskini, pod kocem.
Dzień i noc.
Inne energie, inne jakości.
Obie niezbędne, obie tworzą cykl naszego życia.
Wiele razy już zataczałam to koło.
Wiele razy doświadczałam ,że jeśli odłożę wszystkie ważne rzeczy i sprawy, i poddam się tej sile, energia powróci.
To mój opór pogarsza sprawę.
Cywilizacja nie pomaga.
Przymus szybkiego tempa, brak ziemi pod stopami... Brak lasu, łąki, wody na wyciągnięcie ręki... Hałas, smog, wszechobecne sri-fi, itd...
Czasem wystarczy spacer do lasu, czasem godzina pod kocem. Czasem potrzeba więcej.
Poddanie się, popłynięcie z tym ciemnym nurtem... Zanurzenie do samego dna w nieprzeniknionej wodzie.
I wtedy odbicie, nowe otwarcie, wypłynięcie na powierzchnię i czyste błękitne niebo.
Oddech.
Te cykle są związane nie tylko z menstruacją. Ale podczas niej bardzo wyraźne.
Zastanawiam się, co chcę przekazać córce na ten temat?
Czego chcę ją nauczyć? Dokładnie tego, co chcę mieć dla siebie: zaufanie do siebie, zgodę na siebie, zgodę na moje potrzeby.
Kiedy przychodzi ból brzucha mogę wziąć tabletkę. Mogę. Ale mam też do wyboru coś innego: leżenie na trawie, albo chodzenie boso i oddychanie... Powolne i spokojne, aż w głąb ziemi. Pomaga magicznie.
Kiedy jestem śpiąca, mogę wypić kawę. Mogę.
Ale mogę też po prostu pospać. Zregenerować się.
Kiedy mi smutno i nie wiem co się dzieje, mogę się rozweselać na siłę, ale mogę też powiedzieć o tym komuś bliskiemu i poprosić: wysłuchaj mnie.
Mogę się zatrzymać i zaczerpnąć z tego co jest.
Nie da się tylko biec, śmiać i wygrywać.
Tak. Ten post jest przede wszystkim dla mnie, żebym pamiętała, że mam wybór.
Powstał, bo poczułam to ostatnio znów bardzo wyraźnie.
Wyjeżdżałam na kilka dni sama z córką. To był dla nas bardzo ważny czas. Uwijałam się, pakowałam walizki. I poczułam jak zaczynają boleć mnie lekko piersi... Jak powolnieją ruchy. Chciałam tylko spać! No, nie! Tylko nie na wyjazd, tylko nie w podróży! Przecież miałyśmy się kąpać, zwiedzać, żyć!
I jeszcze te białe prześcieradła w wynajmowanym mieszkaniu...aaaa!
Stop. Zatrzymałam się, przyjrzałam swoim myślom, napięciu. Jak ja się CZUJĘ? Jaki to przekaz dla córki?
Napięcie puściło, pogodziłam się z nadejściem miesiączki....
Okazało się, że to spowolnienie było zbawienne dla naszej podróży. Miałam więcej uważności na córkę, której nie chciało się dużo chodzić. Zamiast biec, chętnie siadałam na kamieniach i wystawiałam twarz do słońca. Zamiast "zaliczać" kolejne zabytki, czekałam aż zbierze swoje piórka i muszelki, aż zajrzy w każdą dziurę. Sączyłam czas, masowałam brzuch. Oddech. Przytulenie. Śmiech.
Z wyjazdu zapamiętałam zapach morza i wzajemną bliskość.
Zastanawiam się, więc, czemu od tygodni mam w głowie ten post? Post o czerwieni, o krwi... O miesiączce.
Może to świadomość, że już za chwilę moja córka będzie wchodziła do tej krainy. Może to tęsknota za światem, w którym jest miejsce na cykle i rytmy, na głęboki kontakt ze swoim ciałem.
Może to potrzeba zatrzymania się i uszanowania spowolnienia, które świat każe mi omijać, a ja uparcie tam wracam.
Jest czas biegu, czas zdobywania, sukcesów i działania. Czas realizacji celów. Budowania, tworzenia, czas energetyczny i wyraźny.
I jest ten drugi. Czas zatrzymania. Czas rozlazły, niepewny, czas rozglądania się, wątpliwości, patrzenia w siebie. Czas zwijania się w kłębek.
Czas nie-działania.
Ten pierwszy jest bardziej szanowany i zdecydowanie bardziej popularny w świecie.
Ten drugi nie ma dobrej marki. Nie jest mile widziany, raczej niewygodny, i kiedy nadchodzi, chcemy się schować. Uciec. Nawet przed sobą.
A jednak powraca. Im bardziej odsuwany, tym większą falą wzbiera.
Im bardziej się go wstydzimy, tym więcej pudru potrzeba, by go ukryć.
Wiercimy się i kręcimy głową... Fukamy i liczymy, że tym razem się uda "to" jakoś ominąć.
Rozlazłość. Senność. Nicmisięniechciejstwo...
Brak pewności, przestrach, irytacja.
Siedzenie w jamie, jaskini, pod kocem.
Dzień i noc.
Inne energie, inne jakości.
Obie niezbędne, obie tworzą cykl naszego życia.
Wiele razy już zataczałam to koło.
Wiele razy doświadczałam ,że jeśli odłożę wszystkie ważne rzeczy i sprawy, i poddam się tej sile, energia powróci.
To mój opór pogarsza sprawę.
Cywilizacja nie pomaga.
Przymus szybkiego tempa, brak ziemi pod stopami... Brak lasu, łąki, wody na wyciągnięcie ręki... Hałas, smog, wszechobecne sri-fi, itd...
Czasem wystarczy spacer do lasu, czasem godzina pod kocem. Czasem potrzeba więcej.
Poddanie się, popłynięcie z tym ciemnym nurtem... Zanurzenie do samego dna w nieprzeniknionej wodzie.
I wtedy odbicie, nowe otwarcie, wypłynięcie na powierzchnię i czyste błękitne niebo.
Oddech.
Te cykle są związane nie tylko z menstruacją. Ale podczas niej bardzo wyraźne.
Zastanawiam się, co chcę przekazać córce na ten temat?
Czego chcę ją nauczyć? Dokładnie tego, co chcę mieć dla siebie: zaufanie do siebie, zgodę na siebie, zgodę na moje potrzeby.
Kiedy przychodzi ból brzucha mogę wziąć tabletkę. Mogę. Ale mam też do wyboru coś innego: leżenie na trawie, albo chodzenie boso i oddychanie... Powolne i spokojne, aż w głąb ziemi. Pomaga magicznie.
Kiedy jestem śpiąca, mogę wypić kawę. Mogę.
Ale mogę też po prostu pospać. Zregenerować się.
Kiedy mi smutno i nie wiem co się dzieje, mogę się rozweselać na siłę, ale mogę też powiedzieć o tym komuś bliskiemu i poprosić: wysłuchaj mnie.
Mogę się zatrzymać i zaczerpnąć z tego co jest.
Nie da się tylko biec, śmiać i wygrywać.
Tak. Ten post jest przede wszystkim dla mnie, żebym pamiętała, że mam wybór.
Powstał, bo poczułam to ostatnio znów bardzo wyraźnie.
Wyjeżdżałam na kilka dni sama z córką. To był dla nas bardzo ważny czas. Uwijałam się, pakowałam walizki. I poczułam jak zaczynają boleć mnie lekko piersi... Jak powolnieją ruchy. Chciałam tylko spać! No, nie! Tylko nie na wyjazd, tylko nie w podróży! Przecież miałyśmy się kąpać, zwiedzać, żyć!
I jeszcze te białe prześcieradła w wynajmowanym mieszkaniu...aaaa!
Stop. Zatrzymałam się, przyjrzałam swoim myślom, napięciu. Jak ja się CZUJĘ? Jaki to przekaz dla córki?
Napięcie puściło, pogodziłam się z nadejściem miesiączki....
Okazało się, że to spowolnienie było zbawienne dla naszej podróży. Miałam więcej uważności na córkę, której nie chciało się dużo chodzić. Zamiast biec, chętnie siadałam na kamieniach i wystawiałam twarz do słońca. Zamiast "zaliczać" kolejne zabytki, czekałam aż zbierze swoje piórka i muszelki, aż zajrzy w każdą dziurę. Sączyłam czas, masowałam brzuch. Oddech. Przytulenie. Śmiech.
Z wyjazdu zapamiętałam zapach morza i wzajemną bliskość.
Etykiety:
budowanie więzi,
córka,
dojrzewanie,
edukacja seksualna,
macierzyństwo,
matka,
miesiączka,
miłość,
odpoczynek,
odpuszczanie,
relacja,
seksualność,
świętowanie,
tabu,
uważność
piątek, 22 grudnia 2017
Dla Justyny. Dla Lidki. Dla Kasi. Dla Izy. Dla Moniki. Dla Agnieszki. Dla Marcina, Pawła i Krzysztofa. Dla Ciebie. Dla mnie. Z miłością.
Na każdych warsztatach, w kręgach, w przelotnych spotkaniach... Spotykam Was: rodziców, którym trafiło się "takie dziecko". "Trudne"," niegrzeczne", "wymagające", "inne".
Rodzeństwo Dziecka (jeśli je ma) jest "spokojne", "współpracujące", "idzie się dogadać"... Ale On/Ona nie...
Czasem To Dziecko jest pierwsze, czasem drugie. Czasem dopiero czwarte z kolei. Czasem to chłopiec, a czasem dziewczynka.
Można nas, rodziców takiego Dziecka, rozpoznać po bólu, po tym przerażeniu, które mamy w oczach, kiedy mówimy o Swoim Dziecku.
Kochamy je przecież, a jednak nie w możemy go czasem znieść.
Można nas rozpoznać po rozpaczy.
Wściekłości.
Po dojściu do granicy wytrzymałości.
Długo szukałam schematu, jakiegoś wzoru, wytłumaczenia.
Teraz wiem, że to dar. Wielki prezent od losu: oto zjawił się Mistrz i mnie naucza.
Z chirurgiczną precyzją wyciąga rączkę i wskazuje: TO TU. Właśnie tu jest miejsce, gdzie schowałaś swoje największe dramaty: wstyd, ból, agresję, głośne zachowanie, wrażliwość, niedopasowanie, seksualność... Cokolwiek ukryte jeszcze przede mną w mroku, w nieświadomości, cokolwiek destrukcyjnego mam, co mi nie służy, a się tego nie pozbywam: To Dziecko mi to pokaże.
Dziecko działa zawsze na korzyść systemu w którym żyje i nagłaśnia jak przez wielką tubę, co w nim szwankuje.
Zapracowana mama, która zamiast wyjechać na weekend z przyjaciółkami, bierze sobie na głowę kolejne obowiązki, szybko się o tym dowie.
Tata, który znów siedzi nieobecny nad wódką, albo nad komórką, zamiast rozejrzeć się przytomnie dookoła i Być w swoim życiu.
Dzielna matka, która zakłada na twarz uśmiech, która nie wypłakuje swojego bólu, żeby nie dokładać innym, choć sama się już pod nim ugina.
Ojciec, który nie widzi sensu w życiu, jakie prowadzi, od pensji do pensji, który tęskni za przygodą, ale po nią nie sięga.
Matka, która nie rozumie, czemu czuje niechęć do dłoni swojego partnera, ale co wieczór myśli: jakoś to będzie.
Ojciec, który nie otwiera serca.
Matka.
Ojciec.
Związek.
To co w ciemności chce wyjść na światło. Światło leczy.
To dziecko, które jest za żywe, za głośne, nie słucha, tupie, domaga się, jęczy, to, które doprowadza do szału...To, które chcemy wyrzucić za okno, żeby tylko na chwilę przestało, ma dla nas ważną wiadomość.
Nie wiem jak brzmi w Twoim przypadku.
Dla mnie brzmiała ona: Traktuj siebie poważnie. Uznaj swoje potrzeby. Odpocznij. Doceń, że masz partnera i zrób dla niego miejsce, bo dzieci macie we dwoje.
Mów tak- tak, albo nie-nie. Stawaj w prawdzie. Choćby nie wiem jak bardzo zwariowana była. Stój po swojej stronie.
Dziecko nie walczy ze mną, ani z Tobą.
Zmaga się ze starymi sposobami w jakie się chroniliśmy. Pomaga nam zdjąć skorupę i poczuć pod nią nową, lepszą skórę.
Dotyka rany w Twoim sercu i mówi: Tu jest rana!
Widzi, że udajesz z pokerową miną i mówi: sprawdzam!
Kiedy Ty z paniką trzymasz drzwi zamknięte i nie chcesz za nic na świecie zajrzeć w ciemność, i dałabyś się pokroić, żeby tylko nie musieć ich otwierać - ono puka z tamtej strony. Ono kopie, wali i nie pozwala się zignorować.
Mówi: odzyskaj swoje życie.
I nie, nie jest to łatwe.
Zaprowadziło mnie na dziesiątki warsztatów, terapię, ustawienia hellingerowskie, do lasu, nad wodę, w czarną dziurę.
Targało mną, mieliło jak w jakiejś wielkiej pralce, czasem nie wiedziałam gdzie góra, a gdzie dół.
Dalej bywa bardzo trudno.
Ale jest jaśniej.
Otworzyłam drzwi do ciemności, a tam siedziała mała Kasia i bała się, że nie zasługuje na miłość. Bo jest nie taka.
Już się tak bardzo nie boję.
Doszłam w miejsce, gdzie jest trochę łatwiej, trochę lepiej.
To miejsce, gdzie trzymam siebie za rękę.
Rozglądam się i jest nas więcej.
Rodzeństwo Dziecka (jeśli je ma) jest "spokojne", "współpracujące", "idzie się dogadać"... Ale On/Ona nie...
Czasem To Dziecko jest pierwsze, czasem drugie. Czasem dopiero czwarte z kolei. Czasem to chłopiec, a czasem dziewczynka.
Można nas, rodziców takiego Dziecka, rozpoznać po bólu, po tym przerażeniu, które mamy w oczach, kiedy mówimy o Swoim Dziecku.
Kochamy je przecież, a jednak nie w możemy go czasem znieść.
Można nas rozpoznać po rozpaczy.
Wściekłości.
Po dojściu do granicy wytrzymałości.
Długo szukałam schematu, jakiegoś wzoru, wytłumaczenia.
Teraz wiem, że to dar. Wielki prezent od losu: oto zjawił się Mistrz i mnie naucza.
Z chirurgiczną precyzją wyciąga rączkę i wskazuje: TO TU. Właśnie tu jest miejsce, gdzie schowałaś swoje największe dramaty: wstyd, ból, agresję, głośne zachowanie, wrażliwość, niedopasowanie, seksualność... Cokolwiek ukryte jeszcze przede mną w mroku, w nieświadomości, cokolwiek destrukcyjnego mam, co mi nie służy, a się tego nie pozbywam: To Dziecko mi to pokaże.
Dziecko działa zawsze na korzyść systemu w którym żyje i nagłaśnia jak przez wielką tubę, co w nim szwankuje.
Zapracowana mama, która zamiast wyjechać na weekend z przyjaciółkami, bierze sobie na głowę kolejne obowiązki, szybko się o tym dowie.
Tata, który znów siedzi nieobecny nad wódką, albo nad komórką, zamiast rozejrzeć się przytomnie dookoła i Być w swoim życiu.
Dzielna matka, która zakłada na twarz uśmiech, która nie wypłakuje swojego bólu, żeby nie dokładać innym, choć sama się już pod nim ugina.
Ojciec, który nie widzi sensu w życiu, jakie prowadzi, od pensji do pensji, który tęskni za przygodą, ale po nią nie sięga.
Matka, która nie rozumie, czemu czuje niechęć do dłoni swojego partnera, ale co wieczór myśli: jakoś to będzie.
Ojciec, który nie otwiera serca.
Matka.
Ojciec.
Związek.
To co w ciemności chce wyjść na światło. Światło leczy.
To dziecko, które jest za żywe, za głośne, nie słucha, tupie, domaga się, jęczy, to, które doprowadza do szału...To, które chcemy wyrzucić za okno, żeby tylko na chwilę przestało, ma dla nas ważną wiadomość.
Nie wiem jak brzmi w Twoim przypadku.
Dla mnie brzmiała ona: Traktuj siebie poważnie. Uznaj swoje potrzeby. Odpocznij. Doceń, że masz partnera i zrób dla niego miejsce, bo dzieci macie we dwoje.
Mów tak- tak, albo nie-nie. Stawaj w prawdzie. Choćby nie wiem jak bardzo zwariowana była. Stój po swojej stronie.
Dziecko nie walczy ze mną, ani z Tobą.
Zmaga się ze starymi sposobami w jakie się chroniliśmy. Pomaga nam zdjąć skorupę i poczuć pod nią nową, lepszą skórę.
Dotyka rany w Twoim sercu i mówi: Tu jest rana!
Widzi, że udajesz z pokerową miną i mówi: sprawdzam!
Kiedy Ty z paniką trzymasz drzwi zamknięte i nie chcesz za nic na świecie zajrzeć w ciemność, i dałabyś się pokroić, żeby tylko nie musieć ich otwierać - ono puka z tamtej strony. Ono kopie, wali i nie pozwala się zignorować.
Mówi: odzyskaj swoje życie.
I nie, nie jest to łatwe.
Zaprowadziło mnie na dziesiątki warsztatów, terapię, ustawienia hellingerowskie, do lasu, nad wodę, w czarną dziurę.
Targało mną, mieliło jak w jakiejś wielkiej pralce, czasem nie wiedziałam gdzie góra, a gdzie dół.
Dalej bywa bardzo trudno.
Ale jest jaśniej.
Otworzyłam drzwi do ciemności, a tam siedziała mała Kasia i bała się, że nie zasługuje na miłość. Bo jest nie taka.
Już się tak bardzo nie boję.
Doszłam w miejsce, gdzie jest trochę łatwiej, trochę lepiej.
To miejsce, gdzie trzymam siebie za rękę.
Rozglądam się i jest nas więcej.
Etykiety:
bez oceniania,
budowanie więzi,
codzienność,
emocje,
emocje dziecka,
miłość,
odpoczynek,
odpuszczanie,
poczucie winy,
relacja,
rodzicielstwo,
uważność,
wsparcie
poniedziałek, 20 listopada 2017
Najpiękniejsza kobieta na świecie
To ty.
Dla Twojego dziecka tak jest. A dla Ciebie?
Pamiętam swój zachwyt, kąt padania światła w pokoju, brązową szafę i moją mamę, kiedy się przebierała. Piegowate plecy i włosy spięte w luźny kok.
Czułam, że nie ma nikogo piękniejszego na całym świecie.
Teraz wiem, że wiara w to, w jakiś sposób łączyła się z moją wiarą w siebie. Jestem częścią tej boskiej istoty, więc jestem boska:)
Co się dzieje z tym poczuciem, kiedy okazuje się, że mama nie lubi siebie? Jak mogę ochronić swoją miłość do siebie? Swoje poczucie jedności ze światem?
Dziewczynka czuje. Jej ciało chodzi, biega, skacze, doświadcza ciepła słońca na skórze. Dziewczynka smakuje kwiaty koniczyny i nasturcji. Nabija sobie siniaki i boi się zejść z drzewa, na które tak łatwo było się wdrapać. Dziewczynka bawi się z chłopcami i dziewczynkami, nosi spodnie, albo sukienki.
Dziewczynka nie zastanawia się jak wygląda, dopóki inni nie przystawią jej lustra.
Co zobaczy w dużej mierze zależy od tego kim są jej bliscy i w jakiej żyje kulturze.
I nie, nie chcę dokładać mamom kolejnego balastu - musisz być taka czy taka, żeby najlepiej wychować swoja córkę.
Nie.
Ale jest coś co warto zrobić.
Zakwestionować.
Zakwestionować to, co się dzieje wokół. Ciągłe patrzenie na ciało, porównywanie go, ocenianie, dramatyzowanie i stawianie w centrum uwagi.
Ciało nie jest do oglądania.
Ciało to ja.
To ja idę, biegnę, skaczę. To ja się przejadłam, jestem śpiąca, ożywiona, chce mi się pić.
To nie własność publiczna, nie przedmiot. To ja.
Pozwalając innym oceniać moje ciało, komentować, porównywać, pozwalam im decydować kim jestem.
Dlatego warto kwestionować, warto zastanawiać się i szukać siebie, własnej autonomii.
Tematów jest wiele. Jak chcę się ubierać? Czy ogolę nogi? Maluję się, czy nie?
Odchudzam drakońskimi dietami, czy po prostu dbam o siebie?
Mam tysiąc kolczyków, zielone włosy, czy chowam się w jakimś uniformie?
Czy czuję się kobietą?
Co to dla mnie znaczy być ładną? Brzydką? Czym jest dla mnie zachwyt innych ludzi? Co ma wartość?
Czy biorę udział w wyścigu, którego nawet nie zauważam, czy to ja wybrałam jurorów? Czy znam zasady? Czy w ogóle chcę tam być?
Jak patrzę na inne kobiety? Oceniająco? Przychylnie?
Budzące bywa pobycie w innej kulturze. Łatwiej wtedy o dystans i refleksję. Co jest normą? Co mnie zaskakuje? Czego potrzebuję?
Pamiętam wielkie odkrycie, kiedy podróżowałam do Australii. Mężczyznom nie wolno tam "gapić się" na kobiety. A może w ogóle ludziom na ludzi? Można rozmawiać z obcymi, wymieniać uprzejmości, śmiać się głośno, oddychać. Ale nie "gapić się".
Pamiętam ogromną ulgę jaką poczułam, przestając być "obiektem". Mogłam się wyprostować, zająć swoją przestrzeń. przestać się kurczyć i chować. Ja - przyzwyczajona do ciągłych komentarzy i zaczepek ze względu na duże piersi i "kobiecą" figurę, tam stałam się zwyczajna, niezauważalna wręcz. Dookoła mnie było mnóstwo podobnych dziewczyn. Wiele z nich o wiele większych ode mnie, za rękę z chłopakami o aparycji "modela". Jak mi to wywróciło wszystko w głowie!
Budzące bywa też rozmawianie z innymi kobietami. Otwieranie się i wymienianie doświadczeń.
Tak. Ciało jest ważne. Bez niego nas nie ma. Ważne są też serce i mózg. I jakoś tak się dzieje, że zarówno dziewczyny (zarówno te oceniane jako "brzydkie" i te "najładniejsze") muszą udowadniać, że je mają. Muszą?
I nie, nie chcę, żebyś teraz mówiła swojej córce wyświechtane slogany o samoakceptacji.
Wystarczy jeśli zrobisz dla siebie coś dobrego, popatrzysz przychylnie.
I zakwestionujesz dziś choć jedną rzecz na temat siebie, którą ci wmówili, a która nie jest prawdą.
Wystarczy, że poświęcisz chwilę na zastanowienie się jaka jest twoja prawda. Jak się czujesz? Kim jesteś dziś, w tym momencie?
Wystarczy, że odważysz się być szczera. Ze sobą, z kimś bliskim.
Szczerość ma wielką siłę. Jest tam prawda, autentyczność, odwaga.
Wiele czasu mi to zabrało, ale dziś stoję za sobą bezwarunkowo. Nie jestem idealna. I ciągle stoję za sobą. Nieidealną. Cokolwiek się dzieje, czuję to. Jestem ok, jaka jestem. Mam prawo tu być.
Nie wierzę w żadne metody wychowawcze.Wierzę w relację. Ze sobą i drugim człowiekiem.
Wierzę, że jeśli chcę czegoś dla swojego dziecka (szczęścia? samoakceptacji? siły? wrażliwości?) jedyną drogą do tego celu, jest samemu stać się tą zmianą.
Dla Twojego dziecka tak jest. A dla Ciebie?
Pamiętam swój zachwyt, kąt padania światła w pokoju, brązową szafę i moją mamę, kiedy się przebierała. Piegowate plecy i włosy spięte w luźny kok.
Czułam, że nie ma nikogo piękniejszego na całym świecie.
Teraz wiem, że wiara w to, w jakiś sposób łączyła się z moją wiarą w siebie. Jestem częścią tej boskiej istoty, więc jestem boska:)
Co się dzieje z tym poczuciem, kiedy okazuje się, że mama nie lubi siebie? Jak mogę ochronić swoją miłość do siebie? Swoje poczucie jedności ze światem?
Dziewczynka czuje. Jej ciało chodzi, biega, skacze, doświadcza ciepła słońca na skórze. Dziewczynka smakuje kwiaty koniczyny i nasturcji. Nabija sobie siniaki i boi się zejść z drzewa, na które tak łatwo było się wdrapać. Dziewczynka bawi się z chłopcami i dziewczynkami, nosi spodnie, albo sukienki.
Dziewczynka nie zastanawia się jak wygląda, dopóki inni nie przystawią jej lustra.
Co zobaczy w dużej mierze zależy od tego kim są jej bliscy i w jakiej żyje kulturze.
I nie, nie chcę dokładać mamom kolejnego balastu - musisz być taka czy taka, żeby najlepiej wychować swoja córkę.
Nie.
Ale jest coś co warto zrobić.
Zakwestionować.
Zakwestionować to, co się dzieje wokół. Ciągłe patrzenie na ciało, porównywanie go, ocenianie, dramatyzowanie i stawianie w centrum uwagi.
Ciało nie jest do oglądania.
Ciało to ja.
To ja idę, biegnę, skaczę. To ja się przejadłam, jestem śpiąca, ożywiona, chce mi się pić.
To nie własność publiczna, nie przedmiot. To ja.
Pozwalając innym oceniać moje ciało, komentować, porównywać, pozwalam im decydować kim jestem.
Dlatego warto kwestionować, warto zastanawiać się i szukać siebie, własnej autonomii.
Tematów jest wiele. Jak chcę się ubierać? Czy ogolę nogi? Maluję się, czy nie?
Odchudzam drakońskimi dietami, czy po prostu dbam o siebie?
Mam tysiąc kolczyków, zielone włosy, czy chowam się w jakimś uniformie?
Czy czuję się kobietą?
Co to dla mnie znaczy być ładną? Brzydką? Czym jest dla mnie zachwyt innych ludzi? Co ma wartość?
Czy biorę udział w wyścigu, którego nawet nie zauważam, czy to ja wybrałam jurorów? Czy znam zasady? Czy w ogóle chcę tam być?
Jak patrzę na inne kobiety? Oceniająco? Przychylnie?
Budzące bywa pobycie w innej kulturze. Łatwiej wtedy o dystans i refleksję. Co jest normą? Co mnie zaskakuje? Czego potrzebuję?
Pamiętam wielkie odkrycie, kiedy podróżowałam do Australii. Mężczyznom nie wolno tam "gapić się" na kobiety. A może w ogóle ludziom na ludzi? Można rozmawiać z obcymi, wymieniać uprzejmości, śmiać się głośno, oddychać. Ale nie "gapić się".
Pamiętam ogromną ulgę jaką poczułam, przestając być "obiektem". Mogłam się wyprostować, zająć swoją przestrzeń. przestać się kurczyć i chować. Ja - przyzwyczajona do ciągłych komentarzy i zaczepek ze względu na duże piersi i "kobiecą" figurę, tam stałam się zwyczajna, niezauważalna wręcz. Dookoła mnie było mnóstwo podobnych dziewczyn. Wiele z nich o wiele większych ode mnie, za rękę z chłopakami o aparycji "modela". Jak mi to wywróciło wszystko w głowie!
Budzące bywa też rozmawianie z innymi kobietami. Otwieranie się i wymienianie doświadczeń.
Tak. Ciało jest ważne. Bez niego nas nie ma. Ważne są też serce i mózg. I jakoś tak się dzieje, że zarówno dziewczyny (zarówno te oceniane jako "brzydkie" i te "najładniejsze") muszą udowadniać, że je mają. Muszą?
Wystarczy jeśli zrobisz dla siebie coś dobrego, popatrzysz przychylnie.
I zakwestionujesz dziś choć jedną rzecz na temat siebie, którą ci wmówili, a która nie jest prawdą.
Wystarczy, że poświęcisz chwilę na zastanowienie się jaka jest twoja prawda. Jak się czujesz? Kim jesteś dziś, w tym momencie?
Wystarczy, że odważysz się być szczera. Ze sobą, z kimś bliskim.
Szczerość ma wielką siłę. Jest tam prawda, autentyczność, odwaga.
Wiele czasu mi to zabrało, ale dziś stoję za sobą bezwarunkowo. Nie jestem idealna. I ciągle stoję za sobą. Nieidealną. Cokolwiek się dzieje, czuję to. Jestem ok, jaka jestem. Mam prawo tu być.
Nie wierzę w żadne metody wychowawcze.Wierzę w relację. Ze sobą i drugim człowiekiem.
Wierzę, że jeśli chcę czegoś dla swojego dziecka (szczęścia? samoakceptacji? siły? wrażliwości?) jedyną drogą do tego celu, jest samemu stać się tą zmianą.
Etykiety:
bez oceniania,
budowanie więzi,
codzienność,
emocje,
kobiecość,
łagodność,
macierzyństwo,
matka,
odpuszczanie,
poczucie winy,
relacja,
uważność
piątek, 27 października 2017
Adaptacja do... życia.
Ten post jest spontaniczny, bo zwykle temat adaptacji mało mnie zajmuje. Zwykle... Ale dziś jestem poruszona i smutna, i zła.
Zdarzyło się coś, co uświadomiło mi, że warto o tym mówić, pisać, że ciągle jest taka potrzeba.
W pewnym mieście urządzono konferencję dla rodziców, a przy okazji warsztaty artystyczne dla dzieci tychże rodziców. Warsztaty były artystyczne - plastyczne, muzyczne, całkiem fajne. 4 razy po pół godziny, co daje w sumie dwie. Dzieci w wieku od 4 do 6 lat. Nowe miejsce, nowi ludzie, hałas, tłum, grupy po 24 młode osóbki... Widzicie to?
Moja córeczka (lat 4) upewniła się, że na pewno, ale to na 100% i przez cały, calutki czas będę z nią. Będę. Rozluźniona pobiegła się bawić, a ja usiadłam z boku.
Nastawiłam się na bycie tłem i przeglądanie fb na ekranie smartfona;)
Okazało się, że tylko ja weszłam tam razem z dzieckiem. Prowadzący uwijali się jak w ukropie, licząc dzieci, odprowadzając na siku itd. Większość dzieci miała się dobrze, ale... nie wszystkie.
No i zaczęły się pytania: "A gdzie moja mama?" Łzy jak grochy
i te charakterystyczne stwierdzenia dorosłych - podniesionym, lekko napiętym głosem: "A po co płaczesz?" "No już, nie płacz!"
Ponieważ jakaś czterolatka płakała szczególnie żałośnie, podeszłam do niej i zapytałam "tęsknisz do mamy?" Ku memu zaskoczeniu, małe rączki objęły mnie mocno, a nieznana dziewczynka wtuliła i zużyła trzy chusteczki zanim po godzinie dołączyła do grupy i zaczęła się bawić... Godzina przytulania, głaskania, wycierania nosa... Aż w końcu nieśmiałe dołączenie do grupy i... zabawa.
Przez dużą część tej godziny, na moim drugim kolanie siedziała druga dziewczynka, na oko sześciolatka.
Nie była w stanie się odezwać, powiedzieć swojego imienia, po prostu płakała na zmianę z próbą wstrzymania powietrza i zamarcia w bezruchu. Łzy jednak na szczęście od czasu do czasu się wylewały. Chciała się bawić, ale była w takim stresie, że nie była w stanie. Jakaś młoda wolontariuszka zaczęła na nas patrzeć i w końcu zebrała odwagę, podeszła i powiedziała do mnie: "rozumiem ją, ja też byłam takim dzieckiem..." i "przejęła" dziewczynkę ode mnie - do końca zajęć po prostu siedziała koło niej. Dziewczynce podejście do grupy zajęło dwie godziny. I dotarła tylko - czy aż! - do takiego momentu w którym razem z wolontariuszką, siedziała krok za grupą i patrzyła. Już spokojniejsza.
Moja córka adoptowała się do przedszkola przez 14 miesięcy, po których ma lepsze i gorsze dni, ale widzę, że lubi tam być. Czasem nawet nie chce wyjść.
14 miesięcy, kiedy często wolała zostać w domu, dużo się przeziębiała i ewidentnie potrzebowała bardziej mnie, niż koleżanek.
A potem zaczęła potrzebować koleżanek, kiedy ja jestem w tle.
I w końcu po prostu potrzebuje koleżanek.
I czasem znów tylko mnie.
A czasem tak, a czasem tak.
I oczywiście jestem też ja, która też czasem potrzebuje koleżanek, bardziej niż jej;)
Wracając do konferencji... Rozumiem perspektywę rodzica, który czasem marzy o chwili z dorosłymi, bez dziecka.
Rozumiem, że może przez niewiedzę, nieuwagę , nie zauważyć, że dziecku dzieje się krzywda.
Ale bardzo, bardzo zachęcam Was do chwili refleksji.
Jak się czuje moje dziecko w nowej grupie? Czego mu potrzeba, żeby tam się odnaleźć?
Być może, gdybym to nie ja, a bliska im osoba, pocieszała te dziewczynki, ich adaptacja do grupy potrwałaby krócej. A może w ogóle nie chciały tam być?
Zachęcam też do odpuszczenia... odpuszczenia sobie tej presji, że "moje dziecko nie spełnia jakiś oczekiwań", robi coś wolniej niż inne dzieci, inni patrzą i porównują. Po co i jak porównywać ptaka i rybę? Małgosię i Krzysia?
Tak, są dzieci, których droga do świata, do innych dzieci i ludzi jest szybsza, i takie, które potrzebują dużo czasu i wsparcia. I są takie, które potrzebują OGROMNIE dużo czasu i wsparcia. I to jest ok.
Wiem. Praca bywa koniecznością. Konferencja też.
Koniecznością jest też refleksja nad sobą i swoim dzieckiem, jego emocjami.
Wyobrażam sobie jak trudno może być rodzicom nieśmiałej osoby, wyobrażam sobie jak trudno być taką osobą, od której wszyscy oczekują się, że jako sześciolatka będzie potrafiła już odważnie wejść w nowe miejsce.
Sama mam 42 lata i czasem muszę złapać najpierw trzy oddechy.
Wierzę, że naszą rolą jako rodziców nie jest ani chronienie naszych dzieci przed wyzwaniami, ani wrzucanie ich na główkę na głęboka wodę. Naszym zadaniem jest wspieranie ich, bycie obok, na wyciągnięcie ręki, towarzyszenie w zmaganiach. Delikatna zachęta i akceptacja potknięć.
Nie ma nic ważniejszego.
Widzę na co dzień, jak przyjmowanie uczuć dziecka, pomieszczanie ich i akceptacja działają cuda. A przede wszystkim budują relację, w której możemy sobie ufać i wzrastać jako ludzie.
Dlatego dajmy czasowi czas, nie ciągnijmy naszych dzieci zbyt mocno w dorosłość. Tu i teraz to jedyne, co mamy i warto, żeby było jak najlepsze.
A dzieci i tak dorosną.
Zdarzyło się coś, co uświadomiło mi, że warto o tym mówić, pisać, że ciągle jest taka potrzeba.
W pewnym mieście urządzono konferencję dla rodziców, a przy okazji warsztaty artystyczne dla dzieci tychże rodziców. Warsztaty były artystyczne - plastyczne, muzyczne, całkiem fajne. 4 razy po pół godziny, co daje w sumie dwie. Dzieci w wieku od 4 do 6 lat. Nowe miejsce, nowi ludzie, hałas, tłum, grupy po 24 młode osóbki... Widzicie to?
Moja córeczka (lat 4) upewniła się, że na pewno, ale to na 100% i przez cały, calutki czas będę z nią. Będę. Rozluźniona pobiegła się bawić, a ja usiadłam z boku.
Nastawiłam się na bycie tłem i przeglądanie fb na ekranie smartfona;)
Okazało się, że tylko ja weszłam tam razem z dzieckiem. Prowadzący uwijali się jak w ukropie, licząc dzieci, odprowadzając na siku itd. Większość dzieci miała się dobrze, ale... nie wszystkie.
No i zaczęły się pytania: "A gdzie moja mama?" Łzy jak grochy
i te charakterystyczne stwierdzenia dorosłych - podniesionym, lekko napiętym głosem: "A po co płaczesz?" "No już, nie płacz!"
Ponieważ jakaś czterolatka płakała szczególnie żałośnie, podeszłam do niej i zapytałam "tęsknisz do mamy?" Ku memu zaskoczeniu, małe rączki objęły mnie mocno, a nieznana dziewczynka wtuliła i zużyła trzy chusteczki zanim po godzinie dołączyła do grupy i zaczęła się bawić... Godzina przytulania, głaskania, wycierania nosa... Aż w końcu nieśmiałe dołączenie do grupy i... zabawa.
Przez dużą część tej godziny, na moim drugim kolanie siedziała druga dziewczynka, na oko sześciolatka.
Nie była w stanie się odezwać, powiedzieć swojego imienia, po prostu płakała na zmianę z próbą wstrzymania powietrza i zamarcia w bezruchu. Łzy jednak na szczęście od czasu do czasu się wylewały. Chciała się bawić, ale była w takim stresie, że nie była w stanie. Jakaś młoda wolontariuszka zaczęła na nas patrzeć i w końcu zebrała odwagę, podeszła i powiedziała do mnie: "rozumiem ją, ja też byłam takim dzieckiem..." i "przejęła" dziewczynkę ode mnie - do końca zajęć po prostu siedziała koło niej. Dziewczynce podejście do grupy zajęło dwie godziny. I dotarła tylko - czy aż! - do takiego momentu w którym razem z wolontariuszką, siedziała krok za grupą i patrzyła. Już spokojniejsza.
Moja córka adoptowała się do przedszkola przez 14 miesięcy, po których ma lepsze i gorsze dni, ale widzę, że lubi tam być. Czasem nawet nie chce wyjść.
14 miesięcy, kiedy często wolała zostać w domu, dużo się przeziębiała i ewidentnie potrzebowała bardziej mnie, niż koleżanek.
A potem zaczęła potrzebować koleżanek, kiedy ja jestem w tle.
I w końcu po prostu potrzebuje koleżanek.
I czasem znów tylko mnie.
A czasem tak, a czasem tak.
I oczywiście jestem też ja, która też czasem potrzebuje koleżanek, bardziej niż jej;)
Wracając do konferencji... Rozumiem perspektywę rodzica, który czasem marzy o chwili z dorosłymi, bez dziecka.
Rozumiem, że może przez niewiedzę, nieuwagę , nie zauważyć, że dziecku dzieje się krzywda.
Ale bardzo, bardzo zachęcam Was do chwili refleksji.
Jak się czuje moje dziecko w nowej grupie? Czego mu potrzeba, żeby tam się odnaleźć?
Być może, gdybym to nie ja, a bliska im osoba, pocieszała te dziewczynki, ich adaptacja do grupy potrwałaby krócej. A może w ogóle nie chciały tam być?
Zachęcam też do odpuszczenia... odpuszczenia sobie tej presji, że "moje dziecko nie spełnia jakiś oczekiwań", robi coś wolniej niż inne dzieci, inni patrzą i porównują. Po co i jak porównywać ptaka i rybę? Małgosię i Krzysia?
Tak, są dzieci, których droga do świata, do innych dzieci i ludzi jest szybsza, i takie, które potrzebują dużo czasu i wsparcia. I są takie, które potrzebują OGROMNIE dużo czasu i wsparcia. I to jest ok.
Wiem. Praca bywa koniecznością. Konferencja też.
Koniecznością jest też refleksja nad sobą i swoim dzieckiem, jego emocjami.
Wyobrażam sobie jak trudno może być rodzicom nieśmiałej osoby, wyobrażam sobie jak trudno być taką osobą, od której wszyscy oczekują się, że jako sześciolatka będzie potrafiła już odważnie wejść w nowe miejsce.
Sama mam 42 lata i czasem muszę złapać najpierw trzy oddechy.
Nie ma nic ważniejszego.
Widzę na co dzień, jak przyjmowanie uczuć dziecka, pomieszczanie ich i akceptacja działają cuda. A przede wszystkim budują relację, w której możemy sobie ufać i wzrastać jako ludzie.
Dlatego dajmy czasowi czas, nie ciągnijmy naszych dzieci zbyt mocno w dorosłość. Tu i teraz to jedyne, co mamy i warto, żeby było jak najlepsze.
A dzieci i tak dorosną.
sobota, 14 października 2017
Poród. Pozytywna opowieść.
Na warsztatach o seksualności i rozwoju seksualnym dzieci jest wiele "gorących" tematów. Jakich używać słów? Kiedy rozmawiać? Co z tą "straszną" masturbacją? Itd, itp. Ale też gdzieś trochę z boku, a jednak wyraźnie powraca temat porodów.
Niepokoicie się, że już kilku letnie dziewczynki mówią: "nie chcę rodzić dziecka, bo to boli". Że w filmach, rozmowach, w naszej kulturze powraca obraz porodu jako czegoś strasznego.
Mama idzie do szpitala, coś jej robią, bardzo ją boli... Jest tam sporo niewiadomych, przemilczeń, niepokoju.
Nawet w książce Alicji Długołęckiej, czyli w "Zwykłej książce o tym skąd się biorą dzieci", którą polecam i bardzo cenię, przedstawienie porodu jest medyczne i zdecydowanie brak mu "poezji".
Pytacie, co robić?
Nie znam innej drogi niż przez własne serce, głowę, własne ciało i jego historię.
Pierwszym krokiem niech będzie opowiedzenie sobie, przyjaciółce czy terapeucie własnej historii. Ułożenie się z nią, wypłakanie jeśli trzeba, albo wykrzyczenie.
Nawet jeśli poznamy najpiękniejsze słowa do opisania porodu, a w środku będziemy się całe napinać, przekażemy też to napięcie.
Zmiana całej kultury wokół porodu nie stanie się w tej sekundzie. I dzieci nie raz spotkają się z niefajnym przekazem.
Ale już teraz możemy zacząć zmianę. W sobie.
Pamiętam jak w czasie, kiedy rodziłam po raz pierwszy, moja przyjaciółka rodziła w szpitalu we Włoszech. Państwowym. Miała osobną salę, nikt jej nie pospieszał, mogli tam być z mężem tyle czasu, ile chcieli. Była ich muzyka, dużo świec, aromaterapia. Brak presji. Po porodzie dziecko leżało jej na brzuchu i dopiero po jakimś czasie zostało zbadane przez lekarkę właśnie tam - na brzuchu mamy.
Ta opowieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie, ale jeszcze długo zdawało mi się, że to dla mnie niemożliwe. Nie czułam, że na takie "niezwykłości" zasługuję. Ja i moje dziecko.
Teraz jestem o tym przekonana, i choć nie miałam specjalnych trudności przy porodach, to ten ostatni, trzeci, najbardziej świadomy, w Domu Narodzin, wspominam najlepiej.
Doceniam czas, który miałam. Atmosferę intymności.
To, że to ja decydowałam o większości spraw. Że była wanna. Piłka. Że był mąż, a położna tylko czasem. Że mogłam spać i nikt mnie nie pospieszał. Że mogłam chodzić, leżeć, siedzieć. Że mogłam przeć, nie kiedy ktoś ma taki pomysł, ale kiedy moje ciało tego potrzebuje.
Że byliśmy cały czas razem w ładnym, nie-medycznym, wybranym przez siebie pokoju.
Zaufanie, brak presji, przestrzeń i spokój. Nieocenione.
Dopiero wtedy zrozumiałam, że choć poprzednie porody przebiegały "sprawnie", to musiałam wkładać wysiłek w bronienie się przed tym czego nie chciałam. W powietrzu była presja, pośpiech, byłam "przypadkiem" w ciągu innych.
Zdaję sobie sprawę, ze nie każda z nas ma koło siebie dom narodzin, nie każda chce, czy może rodzić w domu.
Zresztą czasem mleko jest już dawno wylane. Niesiemy jakąś traumę.
Ale nadal mamy wpływ na to jak to sobie opowiemy i co zdecydujemy z tym dalej robić.
I co powiemy naszym dzieciom.
Na ostatnich warsztatach obiecałam podzielić się filmikiem. Znajdziecie ich więcej w internecie. Poruszających. Mówiących o więzi, bliskości i świętości tej chwili.
Filmik tu.
Jeśli szukacie w internecie, to oczywiście najpierw obejrzyjcie same. Potem możecie pokazać dzieciom. Moje to uwielbiają:)
A jeśli znajdziecie gdzieś pięknie opisany czy pokazany poród - dajcie znać:) Niech dobrych historii będzie jak najwięcej.
Polecam też stronę Vivat Poród.
Polecam wspaniały profil na Instagramie "the_angela_gallo". Angela Galo jest doulą z Australii, fotografką, jak sama mówi, jej życie kręci się wokół porodów. Sama jest mamą i ...No, zobaczycie sami. Drugiej takiej nie ma nigdzie, hahaha.
A jeśli już jesteśmy na Insta, to (koniecznie!!!) warto odwiedzić Jade Beal Photography
No i szukajcie, poddawajcie refleksji to, co słyszycie. Wierzę, że kawałek po kawałku możemy budować własną opowieść o porodzie. O ciele. O kobiecości. Pamiętam, że kiedy zaczynała działać Fundacja Rodzić Po Ludzku, ich postulaty nie mieściły się w głowach prawie nikomu. Teraz coraz więcej ludzi uważa, że to norma.
PS. Poprzedni post o porodzie TU.
PS.2.Zagadnienia z którymi warto się samemu ułożyć, zanim pogadamy z dziećmi, ale wiecie, dzieci są kreatywne, mogą pytać o coś ZUPEŁNIE innego:)))
1. krew, śluz - dzieci są ciekawe, ale czasem niepokoją się obecnością krwi
2. ból - czy poród boli?
3. którędy rodzi się dziecko? wiele wątków, bo przecież bywa różnie i to ok (pochwa, cesarka, adopcja)
4. gdzie byłem/byłam wcześniej?
5. jak się znalazłem/ znalazłam w brzuchu?
6. czasem z porodem związana jest śmierć, choroba, strach o życie i zdrowie, dzieci też czasem spotykają się z tym i pytają
7. czemu mama musi być w szpitalu?
8. czy od razu ssałem/ssałam pierś?
9. czy krzyczałem/krzyczałam?
10. ....
Wspólne oglądanie zdjęć z tego okresu to doskonała okazja do rozmowy. Przede wszytskim o miłości:)
Niepokoicie się, że już kilku letnie dziewczynki mówią: "nie chcę rodzić dziecka, bo to boli". Że w filmach, rozmowach, w naszej kulturze powraca obraz porodu jako czegoś strasznego.
Mama idzie do szpitala, coś jej robią, bardzo ją boli... Jest tam sporo niewiadomych, przemilczeń, niepokoju.
Nawet w książce Alicji Długołęckiej, czyli w "Zwykłej książce o tym skąd się biorą dzieci", którą polecam i bardzo cenię, przedstawienie porodu jest medyczne i zdecydowanie brak mu "poezji".
Pytacie, co robić?
Nie znam innej drogi niż przez własne serce, głowę, własne ciało i jego historię.
Pierwszym krokiem niech będzie opowiedzenie sobie, przyjaciółce czy terapeucie własnej historii. Ułożenie się z nią, wypłakanie jeśli trzeba, albo wykrzyczenie.
Nawet jeśli poznamy najpiękniejsze słowa do opisania porodu, a w środku będziemy się całe napinać, przekażemy też to napięcie.
Zmiana całej kultury wokół porodu nie stanie się w tej sekundzie. I dzieci nie raz spotkają się z niefajnym przekazem.
Ale już teraz możemy zacząć zmianę. W sobie.
Pamiętam jak w czasie, kiedy rodziłam po raz pierwszy, moja przyjaciółka rodziła w szpitalu we Włoszech. Państwowym. Miała osobną salę, nikt jej nie pospieszał, mogli tam być z mężem tyle czasu, ile chcieli. Była ich muzyka, dużo świec, aromaterapia. Brak presji. Po porodzie dziecko leżało jej na brzuchu i dopiero po jakimś czasie zostało zbadane przez lekarkę właśnie tam - na brzuchu mamy.
Ta opowieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie, ale jeszcze długo zdawało mi się, że to dla mnie niemożliwe. Nie czułam, że na takie "niezwykłości" zasługuję. Ja i moje dziecko.
Teraz jestem o tym przekonana, i choć nie miałam specjalnych trudności przy porodach, to ten ostatni, trzeci, najbardziej świadomy, w Domu Narodzin, wspominam najlepiej.
Doceniam czas, który miałam. Atmosferę intymności.
To, że to ja decydowałam o większości spraw. Że była wanna. Piłka. Że był mąż, a położna tylko czasem. Że mogłam spać i nikt mnie nie pospieszał. Że mogłam chodzić, leżeć, siedzieć. Że mogłam przeć, nie kiedy ktoś ma taki pomysł, ale kiedy moje ciało tego potrzebuje.
Że byliśmy cały czas razem w ładnym, nie-medycznym, wybranym przez siebie pokoju.
Zaufanie, brak presji, przestrzeń i spokój. Nieocenione.
Dopiero wtedy zrozumiałam, że choć poprzednie porody przebiegały "sprawnie", to musiałam wkładać wysiłek w bronienie się przed tym czego nie chciałam. W powietrzu była presja, pośpiech, byłam "przypadkiem" w ciągu innych.
Zdaję sobie sprawę, ze nie każda z nas ma koło siebie dom narodzin, nie każda chce, czy może rodzić w domu.
Zresztą czasem mleko jest już dawno wylane. Niesiemy jakąś traumę.
Ale nadal mamy wpływ na to jak to sobie opowiemy i co zdecydujemy z tym dalej robić.
I co powiemy naszym dzieciom.
Na ostatnich warsztatach obiecałam podzielić się filmikiem. Znajdziecie ich więcej w internecie. Poruszających. Mówiących o więzi, bliskości i świętości tej chwili.
Filmik tu.
Jeśli szukacie w internecie, to oczywiście najpierw obejrzyjcie same. Potem możecie pokazać dzieciom. Moje to uwielbiają:)
A jeśli znajdziecie gdzieś pięknie opisany czy pokazany poród - dajcie znać:) Niech dobrych historii będzie jak najwięcej.
Polecam też stronę Vivat Poród.
Polecam wspaniały profil na Instagramie "the_angela_gallo". Angela Galo jest doulą z Australii, fotografką, jak sama mówi, jej życie kręci się wokół porodów. Sama jest mamą i ...No, zobaczycie sami. Drugiej takiej nie ma nigdzie, hahaha.
A jeśli już jesteśmy na Insta, to (koniecznie!!!) warto odwiedzić Jade Beal Photography
No i szukajcie, poddawajcie refleksji to, co słyszycie. Wierzę, że kawałek po kawałku możemy budować własną opowieść o porodzie. O ciele. O kobiecości. Pamiętam, że kiedy zaczynała działać Fundacja Rodzić Po Ludzku, ich postulaty nie mieściły się w głowach prawie nikomu. Teraz coraz więcej ludzi uważa, że to norma.
PS. Poprzedni post o porodzie TU.
PS.2.Zagadnienia z którymi warto się samemu ułożyć, zanim pogadamy z dziećmi, ale wiecie, dzieci są kreatywne, mogą pytać o coś ZUPEŁNIE innego:)))
1. krew, śluz - dzieci są ciekawe, ale czasem niepokoją się obecnością krwi
2. ból - czy poród boli?
3. którędy rodzi się dziecko? wiele wątków, bo przecież bywa różnie i to ok (pochwa, cesarka, adopcja)
4. gdzie byłem/byłam wcześniej?
5. jak się znalazłem/ znalazłam w brzuchu?
6. czasem z porodem związana jest śmierć, choroba, strach o życie i zdrowie, dzieci też czasem spotykają się z tym i pytają
7. czemu mama musi być w szpitalu?
8. czy od razu ssałem/ssałam pierś?
9. czy krzyczałem/krzyczałam?
10. ....
Wspólne oglądanie zdjęć z tego okresu to doskonała okazja do rozmowy. Przede wszytskim o miłości:)
Subskrybuj:
Posty (Atom)