sobota, 2 marca 2019
Obecność i wspólne deptanie lodu na kałużach.
Oddech.
Jestem tu?
Bawię się z dziećmi i w głowie prowadzę niedokończone rozmowy. Planuję zakupy. Zastanawiam się czy zgodzić się na poprowadzenie warsztatu w niedzielę. Złoszczę na kota, że obsikał kanapę.
Jestem tu?
Oddech.
Obiecuję sobie nie sprawdzać wiadomości i nagle znów stoję z telefonem w ręku, mówiąc do dziecka: "za chwilę".
Jestem tu?
Czasem idąc z córką do przedszkola, zostawiam telefon w domu. Wtedy łatwiej mi być.
Czasem chciałabym zamknąć go w sejfie.
Tyle spraw. Tyle ważnych spraw!
A jednak.
Czuję się nimi tak przytłoczona.
Rozproszona.
Potrzebuję pozbierać moje myśli i wypuścić delikatnie na wiatr, żeby je poukładał. Potrzebuję patrzeć w przestrzeń nieba nieograniczonego dachami domów.
Najważniejsze dla mnie słowo to łagodność.
Nie chcę oceniać siebie wpatrzonej w ekran komórki.
Nie chcę siebie krytykować.
Wolę wziąć siebie za rękę i zapytać "czego potrzebujesz?"
Wolę pobyć w tym chwilę. Spotkać to uczucie.
Acha. Brak mi pobycia sama ze sobą i urywam się w telefonie.
Albo brak mi kontaktu z dorosłymi i tam go szukam.
Acha.
Jeśli siłą wyrwę sobie telefon (- czy dziecku -!) nie zdążę poczuć czemu go trzymam?
Może to z automatu, a może z ważnej przyczyny?
Kiedy się nie oceniam, a spotykam, mogę zdecydować.
Mogę podarować sobie to, co dla mnie dobre, i liczyć, że to mi przyniesie spokój.
Kiedy jestem odprężona, nakarmiona emocjonalnie, zaciekawiona, mogę zapomnieć o telefonie.
Nie zawsze taka jestem.
Nie zawsze mam na to siłę.
A dzieci?
Czasem patrzę na nie i widzę trzy łebki w telefonie.
Sprawdzam ze sobą: na ile umiem i chcę teraz tu być dla nich?
Mogę wybrać.
Jest taka droga:
Wyrywanie telefonu. Zakazy. Nakazy. Pokazywanie zegara.
Mogę to wybrać.
Mogę też spotkać się ze sobą i sprawdzić: czego ja teraz chcę? Co dam radę?
Może usiądę i zanurzę się w coś na co mam ochotę.
Patrzenie na ptaki, które przyszły do karmnika na balkonie. Rysowanie.
Słuchanie muzyki i dzikie tańce.
Za chwilę już są. "Mogę rysować z tobą?" "Policzę sikorki!"
Najtrudniejsze dla mnie jest włączanie dzieci w obowiązki domowe. Zanim poproszę już jestem wściekła. Zajmuję się swoją wściekłością. Oglądam ją. Najczęściej odpuszczam proszenie, bo tyle we mnie złości, z którą oni nie mają nic wspólnego. Czasem próbuję.
Moja złość udziela się, młodzi stawiają opór.
Ale zdarza się i tak, że daję sobie czas.
Nic nie muszę.
Wszystko mogę.
Siadam. Patrzę na bałagan i zbiera we mnie chęć posprzątania. Wibruje we mnie, napędza, cieszy.
Patrzę na ten bałagan, np. na brudne szafki w kuchni i ekscytuję się nie tylko efektem jaki zaraz osiągnę, ale tez samą chwilą, działaniem!
I wtedy wchodzi któreś dziecko, wcale nie zapraszane.
Czuje moją ekscytację. Zaangażowanie to coś, co działa na dzieci jak magnes, hahahahah!
"Mogę ci pomóc?"
"Jasne!"
Bezcenna chwila harmonii i bycia razem w jakiejś czynności.
Jak medytacja.
Zapraszam cię, pobądź ze mną.
Do jakiej przestrzeni zapraszam?
Czy sama chciałabym tu wejść?
Zaangażowanie to niezwykła jakość.
Nie da jej się udawać:)
Chwile w pełni obecne pamiętamy latami. W ciele zapisują się poczuciem pełni i spokoju, radości i głębokiego smaku.
Jak deptanie lodu na kałużach. Jak lepienie pączków z błota. Jak patrzenie w niebo na płynące chmury.
Tej jakości nie da się zapomnieć.
Mamy ją w sobie, a dzieci pomagają nam tam znów dotrzeć.
Dacie się im zaprosić?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz